4AD A.D. 2010

Bardzo się ucieszyłem, gdy zobaczyłem w dzisiejszej gazecie tekst Roberta Sankowskiego o 4AD. Co prawda trzydziestolecie wytwórnia obchodziła (zresztą w sposób dość niezauważalny) rok temu, to jednak zawsze miło wrócić do niej choćby w trzydzieści lat od pierwszego katalogowego LP.  Tekst ten, dostępny też na stronie www „Wyborczej”, do tego się odnosi i proponuje tezę, pod którą sam bym się podpisał parę lat temu: że co prawda Polacy kochają Ivo Watts-Russella, to za co innego niż wszyscy inni.

Szacunek dla „GW” za odnotowanie zjawiska, ale i słowo polemiki. To fakt, ominął nas szał związany z singlem M/A/R/R/S. Ale jestem skłonny usprawiedliwiać polskich słuchaczy – tu nie było miejsca na kulturę taneczną w 1987 roku (wtedy wydano singiel – nie w 1997). Zresztą „Pump Up The Volume” – mimo swojej wielkiej historycznej wartości – zestarzało się bardzo źle. Podobnie z grupą Colourbox braci Young. Uwielbiany u nas Bauhaus i cały nurt gotycki był w latach 80. segmentem ciągnącym komercyjnie 4AD – lubiany był w Polsce, ale świetnie sprzedawał się właśnie na Zachodzie. Pixies – zespół wychodzący poza standardy brzmieniowe 4AD – znakomicie się u nas przyjęło, nie gorzej niż na świecie. Kultu Dead Can Dance nie musimy się wstydzić – na najlepszych płytach budowali nurt neoklasyczny i spokojnie mogliby dziś pojawić się w programie bardzo progresywnego festiwalu Unsound w Krakowie. Jeszcze lepiej z Cocteau Twins – rozpoznani jako część łańcucha zdarzeń, które poprzedzały pojawienie się sceny shoegaze (z uwielbianym na całym świecie My Bloody Valentine na czele), wrócili na bardzo eksponowane miejsce w historii muzyki. Cała stylistyka okładek 4AD jest w czasach dubstepu i hauntologii bardzo inspirująca. Sama muzyka też. Nowi wykonawcy (ja bym zwrócił uwagę raczej na Ariela Pinka czy Deerhuntera jako reprezentantów ciekawych nowych nurtów w muzyce) pozostają w awangardzie i mają w Polsce niezły odbiór. Perspektywa starych polskich fanów, ukształtowana przez audycje Kaczkowskiego i Beksińskiego, ale też teksty Mroczka, podejrzanie zbiegła się dziś z perspektywą zachodnią.

Nowy album grupy Deerhunter trochę zbił mnie z pantałyku. Pierwszy utwór brzmi jak Porcupine Tree dziesięć lat temu. Potem pobrzmiewają tu i ówdzie wpływy The Velvet Underground („Fountain Stairs”) czy The Jesus and Mary Chain, ale w połowie płyty („Memory Boy”, „Desire Lines” – wprawdzie z psychodelicznym ogonem, świetny, w całości jednak prościutki) Deerhunter przepoczwarza się w dość zwyczajny nowy zespół rockowy – z bardzo prostymi, trzyakordowymi kompozycjami, chórkami „O-o!”… I jako taki prawdę mówiąc broni się o wiele lepiej niż w tych najbardziej onirycznych, psychodelicznych fragmentach płyty, gdzie słychać jeszcze styl wypracowany wcześniej, ewentualnie nawiązania do Animal Collective. Całość jest idealnie spójna brzmieniowo mimo tej różnorodności wpływów – i mimo tej ostatniej bywa odrobinę nużąca w słuchaniu. Nie jest na pewno ostatecznym zwycięstwem Bradforda Coxa, przechwalanie go na tym etapie nie ma sensu, bo zniknie nam w tych wszystkich pogłosach na całe lata i nie doczekamy się jego opus magnum, do którego – w mojej opinii – było już trochę bliżej za czasów „Microcastle” i „Let the Blind…” projektu Atlas Sound. To 4AD i jeśli ta magia dalej działa, to kto wie, co o tej płycie powiemy za trzydzieści lat. Ale zaryzykuję twierdzenie, że choć Cox za każdym razem potwierdza niesamowitą wyobraźnię brzmieniową, to w tym momencie brakuje mu twardości i pewności tego, co chce powiedzieć.

DEERHUNTER „Halcyon Digest”
4AD 2010
7/10
Trzeba posłuchać:
„Desire Lines” (utwór, którego trzeba posłuchać, nawet jeśli płyta Wam się nie podoba), „Helicopter” (najbliżej starego stylu 4AD), „Fountain Stairs”.