Więcej muzyki, mniejsza przyjemność?

Najnowsze „Wired” powitało mnie krótkim tekstem Joe Browna z odwiecznym pytaniem: jak to jest, że nowa muzyka nie cieszy go tak bardzo, jak w czasach, gdy słuchał w dzieciństwie Zeppelinów z jednej z pierwszych kupionych płyt? I że nie cieszy tak bardzo, jak w czasach Napstera, gdy dostęp do Internetu był na tyle ograniczony, że gdy się już ściągało, to nie byle co, tylko tych poleconych, albo od dawna poszukiwanych artystów? Że dziś obcowanie z muzyką ze streamingu cieszy trochę mniej, dopaminowa reakcja organizmu jest jakby słabsza. Zadaje więc te pytania i zyskuje bardziej naukową (takie pismo) niż dotyczącą samej estetyki odpowiedź…

Odpowiedź, o którą zwrócił się do uczonych, jest taka: z jednej strony nasz mózg nagradza nas za słuchanie rzeczy znajomych (pisałem już i ja o tym, potwierdzone w wielu badaniach – odsyłam jak zwykle do świetnej książki „This Is Your Brain On Music”). Więc serwisy streamingowe powinny nas cieszyć nieustannie, bo przecież ich algorytmy proponują nam nieustannie coś najbardziej podobnego do tego, co już znamy. Ale nie, jest jeszcze jeden czynnik: nasz mózg lubi sytuację niepewności, oczekiwania na to, czy odczytamy znajome elementy, co dokładnie dostaniemy (pani Valorie Salimpoor, badaczka rozmawiająca z Brownem, rzuca przykład pierwszej randki – mamy nie wiemy, co się dokładnie wydarzy). A tej niepewności algorytm nam nie załatwi, no bo dla maszyny jest 1 albo 0 (Jesteś zerem czy jedynką? – pyta jeden z bohaterów drugiego w najnowszym hackerskim serialu Mr. Robot) – albo ma być blisko naszych ulubionych utworów, albo nie. „To dlatego ludzie słuchają muzyki improwizowanej” – dopowiada badaczka.

Jest w tym dużo prawdy, ale z pewnością nie ma wszystkiego. Sam parę razy wspominałem, że lubię rytuał słuchania z nośnika m.in. dlatego właśnie, że wiąże się z nim często fakt niepewności, wiezienia jakiejś płyty do domu, albo przynajmniej oczekiwania przez czas odpakowywania z pudełka, zrywania folii, oglądania samej płyty. Nawet rzut oka na okładkę wytwarza w nas pewne oczekiwania. Ale autorowi tekstu (bardzo ładnie zatytułowanego: „Songs In the Key of Familiar”) umyka sam proces naszego starzenia się, który nieuchronnie sprawia, że o to uczucie z pierwszej randki coraz trudniej. A ja dorzuciłbym jeszcze do tego zmęczenie całymi konwencjami, czasem całymi gatunkami, ale czasem też brzmieniem. Tylko spojrzenie od każdej z tych stron tłumaczy do końca moją reakcję na najnowszą płytę grupy Tame Impala.

tame_impala_currents

Grupę, jak wiadomo z tego bloga, lubię. Czy właściwie – cenię samego Kevina Parkera, bo zrobił na tej płycie wszystko, poza chyba końcowym masteringiem, więc „grupa” to pojęcie ograniczające się do koncertów. Płyta ukazała się w trakcie mojego urlopu, długo nie miałem okazji jej posłuchać. Ale wiedziałem, że zastanę ją w redakcji (wydawniczo i dystrybucyjnie to świat majorsów, prężny i wszędzie obecny Universal). Oczekiwania były więc może nie jak przed pierwszą, ale – powiedzmy, odnotowując, która to w kolejności płyta – trzecią randką. Parker dalej odtwarza stare wzorce psychodelii w muzyce pop. Stylistycznie jego dotychczasowe płyty stanowiły wyjątkową, odrealnioną przestrzeń, bliską The Flaming Lips, ale bardziej przystępną, atrakcyjną, wypełnioną melodiami. Tu konwencja niby jest zupełnie inna – bo nowa Tame Impala jest gładsza, bardziej popowa, czy jak słusznie ktoś powiedział – bardziej w stylu rozrywkowych lat 70., włącznie z pewnym naleciałościami czarnej muzyki i disco (zestawienia z Michaelem Jacksonem wcale nie są od czapy). Ale wciąż senną psychodelią w tle. Więc też zdecydowanie rozpoznawalna. Ma momenty zaskakujące, zbijające z tropu (jak zapętlenia w Let It Happen, a później jeszcze w jednym z ostatnich utworów na płycie). A ja przyjechałem wygłodniały nowej muzyki, więc powinienem na Currents spojrzeć jak na objawienie. Tymczasem czegoś mi brak.

Przy pierwszym słuchaniu zaznaczyłem sobie od razu trzy utwory, które – jak się okazało – były właśnie tymi trzema, które promowały album wcześniej. A przy kolejnych odsłuchach dalej to te trzy, może z poprawką na jeszcze jeden, podobały mi się najbardziej, tworząc idealny kręgosłup dla momentami trochę jednak rozczarowującej płyty. Oczywiście wspomniany Let It Happen, nie tylko dorównujący poprzednim produkcjom Parkera, ale pod względem złożoności je przebijający. Do tego Eventually, dalej z pewnością dramatyczny Cause I’m a Man, wreszcie The Less I Know the Better. Teraz, przy kolejnym odsłuchu, zaczął mi się podobać finał The Moment. Mimo tego mocnego kręgosłupa mam jednak po kilku odsłuchach wrażenie, że Currents to świetna propozycja przede wszystkim dla tych, którzy uwielbiają, gdy ich ulubiony zespół nagra… cokolwiek.

Z bardzo charakterystycznymi stylistykami tak bywa – trochę jednak męczą. I wydaje mi się, że Parker nie docenił jeszcze jednego czynnika – brzmienia. Mam (to kolejny fakt dobrze znany stałym czytelnikom tego bloga) duży problem z kompresją dynamiczną. Ów efekt rodem z reklam radiowych, wyprowadzający szept do poziomu krzyku, szkodzi bardzo szczególnie tym bardziej emocjonalnym momentom w muzyce, a w takim Cause I’m a Man mamy smutku, goryczy wręcz co niemiara. A dynamiki i powietrza tu ani odrobiny. I styl Parkera, który – jak wielu młodych producentów – kompresji nadużywa, gryzie się z charakterem tych piosenek. Coś, co w dawnych, bardziej gitarowych, a tym samym z natury brudniejszych nagraniach Tame Impala, wypadało z reguły dobrze, tu zawadza. Męczy. Z zestawu dobrych kompozycji czyni płytę nużącą w całości, utrzymaną na jednostajnym poziomie dynamicznym. Może skoro lider potrafił tu zmienić gitary na instrumenty klawiszowe, a lata 60. na 70., to i myślenie o brzmieniu czas zmienić?

Oczywiście to wszystko (skoro już jesteśmy przy naukowych uzasadnieniach) może być kwestią pewnych MOICH przyzwyczajeń brzmieniowych. I jeszcze jedno. Może wspomniany na wstępie dziennikarz „Wired” mógł mieć problem ze streamingiem nie tylko ze wszystkich tych powodów, które wymieniłem wcześniej, ale też dlatego, że – wyprzedzając nasze oczekiwania dotyczące wysycenia (o których notabene też przy okazji TI pisałem) brzmienia – cała muzyka rozrywkowa staje się coraz bardziej do siebie podobna? Dawne hasło „Słuchaj na dobrych słuchawkach” w wypadku takich utworów jak Cause I’m a Man należałoby przecież zmienić na „Nigdy, przenigdy nie słuchaj na dobrych słuchawkach”.

TAME IMPALA Currents, Fiction 2015, 7/10