Dzień, w którym zniknął środek: 10 płyt z marca 2015

Oczywiście nie potrafię wskazać jednego dnia. Ale ten rozsądny środek gdzieś tu był, choć z dzisiejszej perspektywy trudniej go namierzyć. Byli w okolicach tego środka co ciekawsi bohaterowie grunge’u, trip-hopu itp. Nawet Bartosiewicz i Kazik (choćby teraz część jego fanów miała się obrazić) byli w zasięgu zjawiska muzyki obecnej w mediach, o której się mówiło i którą znali niemal wszyscy, a przy okazji – której dało się słuchać. Muzyki potrzebnej z różnych względów – także po to, żeby było się przeciw komu buntować i żeby się ustawiać do niej w kontrze. Bezwzględnie już byli w okolicach tego środka Beck i Bjork. A marzec to już środek sezonu i czasem komuś przychodzi do głowy, żeby spróbować błysnąć czymś, co ma szanse na popularność wśród więcej niż kilku osób, a zarazem – o czym da się chwilę porozmawiać. Cenna dyskusja, jaka się toczy obok pod wpisami o TVP Kultura, uświadomiła mi jedno: że niezależnie od tego, jak bardzo niedowartościowana telewizyjnie jest muzyczna awangarda, środek stracił na tym powszechnym wyrzucaniu z telewizji muzyki jeszcze mocniej. I może dlatego w przeglądzie płyt z ostatnich tygodni tego środka nieco więcej niż zwykle.

COURTNEY BARNETT Sometimes I Sit and Think, and Sometimes I Just Sit, Marathon 2015, 8/10
Początek wiosny wygrała 27-letnia Australijka pisząca pełne wewnętrznych sprzeczności i rozterek, ale i niepozbawione humoru teksty do bardzo prostej muzyki gitarowej w – o dziwo – tryskających świeżością prościutkich aranżacjach z okolic Lou Reeda i Velvetów. Niełatwo takie zjawisko sprzedać, ale w tym wypadku wystarczy posłuchać, żeby się przekonać. I nie sposób słuchać tego cicho, nie dzieląc się z innymi. To muzyka żywiołowa, o klubowym charakterze, ewidentnie wyrosła z długich doświadczeń grania w klubie, z założenia mało progresywna i niedoskonała, gdy chodzi o umiejętności techniczne, ale też bardzo skondensowana, jeśli chodzi o pomysły singlowe. I, co może najważniejsze, dość bezpretensjonalna. Bardziej instynkt niż koncepcja. Trudno mi uwierzyć, by w ciągu paru lat Courtney Barnett miała się okazać jakąś kluczową osobowością świata muzycznego, co zresztą wyjątkowo dobrze wpływa na mój odbiór tej płyty. Sama przyjemność, bez obciążeń dziejową misją.

BAASCH Corridors, Nextpop 2015, 6/10
Mam wrażenie, że pierwszy raz do katalogu Nextpopu wkradła się przewidywalność. Baasch, czyli Bartek Schmidt, to znów artysta spoglądający w stronę Skandynawii i tamtejszego elektronicznego popu, bardzo globalistycznie też patrzący na muzykę i wychładzający przekaz. Owszem, słychać tu i wokalistykę Midge’a Ure’a, a momentami nawet Davida Byrne’a osadzonego w bardziej tanecznej, klubowej konwencji, ale przyszedł mi też w pewnym momencie do głowy Kapitan Nemo na tle unowocześnionych aranżacji. Gościnny udział Bokki jakoś się w to wszystko wpisuje, ale (a może właśnie dlatego?) nie przyspieszył mi bicia serca. To już takie niepolskie, a konkurencja poza Polską tak wielka, że ekscytować się ponad miarę kolejną porządnie zrobioną płytą kolejnego utalentowanego człowieka byłoby nie tylko niewychowawczo, ale może i nie fair wobec reszty.

TOBIAS JESSO JR. Goon, True Panther 2015, 7/10
Nie mogę się tylko zdecydować, czy bardziej John Lennon, czy Paul McCartney. Przy „Without Out” ostatecznie zwycięża Lennon, bo o ile śliczne progresje akordowe i modulacje kierują nas w stronę Beatlesów, to już aranżacje na fortepian i linie wokalne z mikrocytatami z Lennona nie pozostawiają wątpliwości. Ale przy „Can We Still Be Friends” opcja McCartney wraca, bo to przecież ekspresja wokalna drugiego ze współautorów najsłynniejszego repertuaru budującego środek drogi, a zrazem środek zgody z punktu widzenia dzisiejszego słuchacza muzyki rozrywkowej. Kanadyjczyk Tobias Jesso całego Lennona i najlepsze dokonania McCartneya zna tylko poprzez archiwum, bo nie ma jeszcze 30 lat. Ale na fortepianie gra pół życia. To jego debiut – płyta zawiera nawet pierwszą fortepianową piosenkę, jaką w życiu napisał. I tu Beatlesów jest w miarę po równo. Warto posłuchać bez względu na te natrętne skojarzenia, bo jest w tym charakterystyczna dla Beatlesów lekkość i finezja.

MARY KOMASA Mary Komasa, Warner 2015, 7/10
Długo oczekiwana płyta Mary Komasy to niezły pretekst, żeby spróbować się spotkać na jakimś wspólnym gruncie, ale jeszcze lepszy pretekst do tego, żeby popracować nad własnym obliczem, bo zgodzę się z coraz liczniejszą już rzeszą kolegów po fachu, którzy odbierają świetnie wyprodukowaną płytę z popowego pogranicza jako listę modnych ostatnio gatunków muzycznych, a nierzadko i konkretnych wykonawców. Jest z pewnością blisko Lany Del Rey (tu dochodzą parametry głosowe), szczególnie momentami, bezdyskusyjnie też (choćby w „Come”) pojawiają się nawiązania do skandynawskiego popu, podobne do tych na płycie Bokki. O tyle szkoda, że (tu Komasa nieźle się uzupełnia z Agnieszką Bukowską, czyli Agyness B. Marry) piosenki tu są. Ich cyzelowanie (mam wrażenie, że brał w tym procesie udział Antoni Łazarkiewicz – „Point of No Return” zawiera ładną partię instrumentów dętych, która brzmi jak efekt dłuższych doświadczeń w dziedzinie pracy z orkiestrą) zajęło chyba jednak na tyle długo, że zdążyły wchłonąć zbyt wiele zjawisk, którymi świat żył po drodze.

AGYNESS B. MARRY Agyness B. Marry, Kayax 2015, 5/10
Polska konkurentka dla opisywanej tu Barnett, czyli wokalistka i gitarzystka Agyness B. Marry, ma z pewnością wiele atutów, przede wszystkim związanych z ciekawą barwą głosu, ale jej płyta brzmi trochę tak jakby Australijkę obciążyć potężnymi odważnikami. Idzie to bardziej w stronę grunge’u, a słabym punktem są przede wszystkim kompozycje – mnie podobały się „Among Lights of Fireflies”, może jeszcze „Rainbow”. Reszta grzęźnie momentami w dość niemrawych aranżacjach (poza słyszanym już wcześniej „Break Up Breakdown”) i nie do końca satysfakcjonujących, jednostajnych partiach gitarowych. Jeśli chodzi o nastrój – mrok i ponurość nie tylko w tym przypadku odbierają dystans i lekkość, choć może to już mój problem jako odbiorcy. Młodzież (wiem po sobie) mrok lubi. A nagrania – zarejestrowane w studiu Macieja Cieślaka – brzmią nieźle, tyle że zatrzymują się w połowie drogi do garażu. A właściwie w połowie drogi między Anią Rusowicz a PJ Harvey. Co dla niektórych pewnie i będzie definicją zdrowego środka, ale ja miałbym wyższe oczekiwania.

VAN MORRISON Duets: Re-Working the Catalogue, RCA 2015, 6/10
Oszałamiająca jest lista gości, których Irlandczyk zaprosił do wspólnego wykonania swoich starych piosenek (niekoniecznie największych szlagierów). Mniej oszałamiający efekt końcowy. Miło posłuchać Bobby’ego Womacka czy Mavis Staples, ale jeśli pojawia się tu jakaś chemia i wyzwolona w duecie dodatkowa energia, to może raczej w „Whatever Happened to Pj Proby”, zaśpiewanym… tak, tak – z Pj Probym (szkoda, że nie ze Scottem Walkerem, który jako drugi wywoływany jest w tekście!). A potem w śpiewanym z córką Shaną „Rough God Goes Riding”, przesuniętym aranżacyjnie w stronę country. „Duety” to superprodukcja, zrealizowana z dużym budżetem, o czym świadczy udział Dona Wasa i Boba Rocka. Trudno mi jednak znaleźć więcej argumentów, by tych, którzy fanami Vana Morrisona nie są, zachęcać do kupna tej drugorzędnej w jego repertuarze płyty.

PUBLIC SERVICE BROADCASTING The Race for Space, Test Card 2015, 4/10
Wilk w owczej skórze, czyli płyta, która odnosi się do modnych – szczególnie w Anglii – tropów, czyli muzyki ilustrującej podbój kosmosu, muzyki z publicznej telewizji w ogóle, a wreszcie nostalgii, retromanii, krautrocka. Ale dowodzi tylko, że hasła krautrock niektórzy Brytyjczycy nie zrozumieli do tej pory, a próba nagrania nowej ścieżki dźwiękowej do starych czasów to pomysł, w którym masa kiczu rośnie w nieskończoność, jak – skoro już jesteśmy w kosmosie – masa obiektu zbliżającego się do prędkości światła. Ani to Ghost Box, ani Broadcast, ani Spectrum Spools, ukazały się w ostatnich latach nawet nie dziesiątki, ale nawet setki płyt ciekawszych, gdy chodzi o syntezatorowe brzmienia, a elementy „słowa mówionego”, może i ciekawe w pierwszej chwili, ciążą i drażnią coraz mocniej przy kolejnych odsłuchach. Niezłe wyniki sprzedaży Public Service Broadcasting potwierdzają, że tendencje undergroundowe spieniężyć można – jak zwykle – dopiero po latach, i to w bardziej banalnej formie.

STARDUST MEMORIES Tension, Stork Tapes 2015, 7/10
Wyróżnia się wśród polskich wydawnictw ostatnich tygodni Stardust Memories, formacja opisująca się jako „dark country/space folk”, o której jeszcze niedawno nic nie wiedziałem – poza tym, że udało im się dozbierać pieniądze na płytę poprzez crowdfunding, co w końcu staje się jakimś rodzajem dziwnej normy. „Tension” nieźle uzupełniałaby się z albumem Mary Komasy. Muzycy grupy (rekrutujący się m.in. z zespołu Marii Peszek) mogliby się od niej nauczyć muzycznej „wykończeniówki”, bo brzmieniowo ten album mnie przynajmniej nie usatysfakcjonował. Poza tym mogliby przechodzić z dark country w space folk nieco częściej (jeśli mowa o tych hałaśliwych crescendach – co do budowania napięcia też odsyłam w stronę albumu MK), albo zatrudnić Chrisa Eckmana, co jest – jak wiemy – w zasięgu polskich artystów, ale pewnie oznaczałoby kolejny crowdfunding. Jest tu jednak dużo detali, które przejąć by mogła Komasa – przekonał mnie już drugi utwór, „Pull the Trigger”, z riffem gitarowym Macieja Bąka wychodzącym gdzieś niemal w rejony Ribota albo Rogińskiego. Poza tym lekkości i swobodnej dynamiki wynikającej z zespołowego grania też Komasa powinna pozazdrościć. Wreszcie Stardust Memories poprzez sygnalizowanego przez nich Tarantino nawiązuje nie tyle do Lany, tylko do jej pierwotnych wzorów, a zawsze lepiej sięgać do źródła.

TRUPA TRUPA Headache, Blue Tapes and X-Ray Records 2015, 8/10
Długa praca przynosi efekty i happy end. Nie to, żebym życzył Trupie Trupa końca działalności, ale obserwowana przeze mnie od dość dawna grupa Grzegorza Kwiatkowskiego osiągnęła tu pewien przyjemny balans – piosenki z jednej strony atrakcyjne dla całkiem szerokiego słuchacza psychodelicznego popu, z drugiej – ciężkie (Sonic Youth) i intrygujące brzmieniowo na tyle, żeby porównania z The Doors ustąpiły, dajmy na to, analogiom z Flaming Lips (cóż, ci też długo szukali własnego stylu), ale żeby wciąż nie było to skojarzenie natrętne. „Headache” wbrew początkowemu wrażeniu nie jest płytą mętną, jest po prostu gęsta. Szkolna garażowość, którą tu i ówdzie panom wytykano, ulotniła się, zostawiając całkiem dojrzałe i dość nowoczesne kombinowanie z kilkoma dość żywotnymi konwencjami alternatywnego rocka. Tylko warunki nagraniowe trochę jeszcze odróżniają TT od zachodniej konkurencji, bo choć chwalą tu i ówdzie Michała Kupicza za miks i mastering tej płyty (słusznie skądinąd), to mam wrażenie, że jakieś dobre amerykańskie studio z analogowym sprzętem mogłoby się okazać w przyszłości cennym miejscem czasowego zameldowania.

THE WHITE BIRCH The Weight of Spring, Glitterhouse 2015, 8/10
Długo niesłyszany projekt, który prowadzi norweski artysta Ola Fløttum, zaskoczył mnie delikatnym, ale świetnie napisanym albumem z oszczędnie zaaranżowanymi, utrzymanymi w wolnym tempie piosenkami, zbieranymi od dziewięciu lat. Dwie z nich – „Solid Dirt” i „Lantern” – należą do najlepszych, jakie w tym roku słyszałem. Potwierdzają stylistyczne intencje, jakie przyświecały Fløttumowi od początku (nazwa grupy to zarazem tytuł pożegnalnej płyty Codeine, choć muzycznie bliżej do Low, a nawet Billa Callahana), ale przecież i Norwegowie mają swoje wzorce takiego powolnego grania – choćby nagrania Susanna and the Magical Orchestra. Zresztą sama Susanna Wallumrød pojawia się tu gościnnie. Jest też polski wątek, choć nie wiem, czy powinniśmy się z niego cieszyć – The White Birch w poprzednim składzie rozwiązali się po koncercie na mysłowickim Off Festivalu.