U2: Wreszcie znaleźli to, czego szukali

…i jest to najnowszy „inteligentny” zegarek firmy Apple. Pamiętacie pewnie te fragmenty tekstów: Trzymałem diabła za rękę, mówiłem językiem aniołów itd. Żarliwość z pogranicza hymnu religijnego była cechą, dla której można było w latach 80. kochać grupę U2. Dzisiaj Irlandczycy zrobili coś, co jest antytezą zagrania Radiohead sprzed paru lat: z dnia na dzień, nagle, udostępnili za darmo swoją nową płytę „Songs of Innocence” milionom użytkowników serwisu iTunes, ale tylko im. Wzięli udział w korporacyjnej wojnie, opowiadając się twardo – i zapewne niebezinteresownie – po jednej ze stron. Dokładniej rzecz biorąc – po stronie firmy, która właśnie zakończyła produkcję iPoda w klasycznej wersji, w którego kampanii reklamowej brali udział kiedyś. Oczywiście, płyta będzie dostępna dla wszystkich w wersji fizycznej (13 października, jak zwykle w dystrybucji Island/Universal). I oczywiście, można jej już posłuchać w serwisie YouTube (co zważywszy na tło – pojedynek Apple i Google’a – można uznać za formę kradzieży przemysłowej). Niemniej jednak liczy się gest, który posyła jeden z najlepiej zarabiających zespołów świata: warto wykorzystać siłę muzyki, by podwyższyć wartość akcji firmy Apple o 3,5 proc. i pomóc jej w walce z panoszącym się Androidem. Jeśli więc ktoś ciągle i uparcie się zastanawiał, czego szukali tak długo, dziś wie.

Można się oczywiście w tym momencie żachnąć: że muzyka od dawna służy do sprzedawania produktów, że Apple sprzedaje też muzykę i sporo zrobił dla wypromowania sprzedaży wersji cyfrowych nagrań, a wreszcie – że grupa U2 od dawna spienięża ten dawny żar. Jak dla mnie dzieje się tak od czasu sukcesu w Ameryce płyty „The Joshua Tree” i fascynacji Stanami Zjednoczonymi. Chłopaki z dość jednak prowincjonalnej Irlandii stopniowo tracili od tego momentu niewinność, o czym – jak sądzę niechcący – mówi tytuł „Songs of Innocence” w połączeniu z bardzo jasną informacją, że w tekstach chodzi o historie z dawnych czasów. Nie liczyłbym jednak na to, że jest to mrugnięcie okiem ze strony Bono i kolegów. Prędzej już – że ten powrót w czasie to nawiązanie do zegarka, bo w końcu wszyscy zapamiętają, jaki produkt podparła grupa swoją muzyką. Zresztą – ten album-niespodzianka został na tyle dobrze przygotowany, że towarzyszy mu zsynchronizowana czasowo publikacja rozmowy z magazynem „Rolling Stone”. Wszystko jak w zegarku.

Sam album, promowany podczas wczorajszej gali bardzo marnej klasy piosenką „The Miracle (of Joey Ramone)”, przynosi w dalszej części parę momentów, które miłośnikom tego młodzieńczego żaru się spodobają (Bono nie szczędzi falsetu). Ja w pierwszej kolejności wróciłbym do „Volcano”, które brzmi wprawdzie jak U2 czytający młode pokolenie w rodzaju Franza Ferdinanda, ale za to ma w sobie trochę surowości, którą raczej bez większego skutku – mimo dość mocnych, rockowych aranżacji i stosunkowo (ale tylko stosunkowo – w porównaniu z ostatnimi dokonaniami) wysokiego tempa – próbowałem tu znaleźć. Przykro to mówić, ale zginęła w (super)produkcji, co jest stałym problemem zespołu od lat. Motywy rodem z FF pojawiają się również później, w „This Is Where You Can Reach Me Now”, ale już jako farsa. Starych fanów powinno też wzruszyć „Iris (Hold Me Close)”, które bez zgrzytu mogłoby się zawieruszyć nawet gdzieś w okolicach „Achtung Baby”. Brzmieniowo wyróżnia się „Sleep Like a Baby Tonight” oparty na syntezatorowym motywie a la Eurythmics, ale prowadzony ze sporą niekonsekwencją (dziwaczne chórki, solo gitary, fortepian w tle, za dużo tego i bez głowy upchnięte), co świadczy albo o wielokrotnych przeróbkach, albo o wzajemnym potykaniu się o własne nogi przez producentów. Tyle że – mimo zaangażowania w całą płytę m.in. Danger Mouse’a, Paula Epwortha i Flooda – akurat ten utwór produkował tylko ten pierwszy. Nie jest to więc laurka dla głównego producenta, ani też pozytywny rodzaj brzmieniowego wyróżnienia. Wyróżnia się za to jeszcze finałowe „The Troubles”, duet Bono z Lykke Li na smyczkowym podkładzie z głęboko schowaną gitarą The Edge’a, ale znów – czy tak naprawdę na plus, czy to dobry kierunek? Może na ewentualną solową płytę lidera U2? Tutaj nie pozostawia dobrego końcowego wrażenia.

Po pierwszych odsłuchach dochodzę do wniosku, że „Songs of Innocence” nie będzie miała w dyskografii dużej konkurencji – przynajmniej jeśli chodzi o czołówkę najgorszych płyt U2. Może więc oddanie jej za darmo nie było strategicznie złym posunięciem. Miliony ludzi posłuchają, ten i ów znajdzie coś dla siebie, niektórym się pewnie to spodoba, choć wątpię, by na kimś zrobiło dziś takie wrażenie jak kiedyś pierwsze odsłuchy „War” czy „The Unforgettable Fire” – także dlatego, tu będę się upierał, że tamte płyty przychodziły w hossie ceremonialnego odsłuchu całych płyt, a ta sygnalizuje samym sposobem dystrybucji, że te czasy odeszły w niepamięć. Więc może pojedyncze nagrania?

Niestety, smutnym podsumowaniem pozostanie pierwsza i w pewnym sensie o razu zamykająca sprawę, najwyraźniej licencjonowana (bo ukazała się jeszcze w czasie gali firmy Apple) recenzja brytyjskiego „The Telegraph” ze zdaniem o tym, że „fani poczują ulgę, ponieważ płyta brzmi z grubsza jak U2”. To smutniejsze niż teksty z kabaretów. Chyba że następnym produktem, w którego produkcję grupa miałaby się zaangażować, byłby Ulgix.

U2_Songs_of_Innocence_cover
U2 „Songs of Innocence”

iTunes/Island (i YouTube) 2014
Trzeba posłuchać: „Volcano”, „Iris (Hold Me Close)”.