Kapituluję przed gangiem z Berklee
Wczoraj rozpoczął się festiwal fre3jazzdays na warszawskiej Pradze. Druga edycja poświęcona jest instrumentom smyczkowym, więc Adama Bałdycha nie mogło zabraknąć. Zagra wspólnie z Andrzejem Bauerem i Cezarym Duchnowskim jutro. Ja przy tej okazji posłuchałem po raz kolejny płyty „Imaginary Room”, którą nagrał w zupełnie innym składzie – ze skandynawskimi muzykami, dla niemieckiej wytwórni ACT. Mam parę uwag na temat tej i jeszcze jednej płyty – oraz dość rewolucyjną propozycję.
Nie miałem do pierwszej z płyt serca i czasu w czerwcu. Czasu – bo wyjeżdżałem na urlop. Serca – bo to nie jest moja estetyka. Z jazzem skrzypcowym w ogóle jestem na bakier, nie mówiąc o tym, że sam do siebie nie mam zaufania jako do jurora jazzowych popisów solowych, a w dużej części na nich – choć często są to popisy wpisane w kompozycje, niekoniecznie improwizowane – oparta jest muzyka Bałdycha.
Ale dwie uwagi. Po pierwsze, polski skrzypek ma ledwie 26 lat, a na koncie już drugą płytę gorąco opisywaną w prasie światowej. Po drugie, jest muzykiem niesłychanie elastycznym, z tego miejsca trudno więc dostrzec cel, do którego zmierza. W sumie jest jeszcze jedna – znalazłem po kilku przesłuchaniach klucz do polubienia tej płyty – poprzez francuskie fusion. Bo w najlepszych momentach, gdy idzie w kierunku jakiegoś paneuropejskiego folkloru, w równej mierze zatrąca o klimat północnej Francji, nie wiem, czy o brzmienie Didier Lockwooda, którego – jak wiem – lubi. Ale o ducha na pewno.
No dobra, jest i czwarta uwaga – polski skrzypek jest w końcu liderem zespołu złożonego z postaci nie byle jakich. Kontrabasisty Larsa Danielssona, świetnego tutaj Mortena Lunda na perkusji, nieźle dialoguje z Mariusem Nesetem (saksofon), synem Pekki Pohjoli (tu przełożenie na fusion, a nawet prog-rock bezpośrednie) Vernerim Pohjolą (trąbka) i szwedzkim pianistą Jacobem Karlzonem. Wszyscy starsi od niego. Oczywiście, wszystko to już było, znamy te skandynawsko-polskie alianse, skutki tej fuzji nie mogą być jakimś kompletnym stylistycznym zaskoczeniem. Kolega, który pasjonuje się jazzem z ACT-u i ECM-u zakochał się w tej płycie. Dla mnie to wciąż zwiastun olbrzymich możliwości, wielki sukces polskiego jazzu, który powinienem dopisać do listy z niegdysiejszego tekstu dla „Polityki”. Ale jeszcze nie to, co potrafiłbym ocenić w punktach. Przydałaby się dogłębna znajomość konwencji, do której odkrywania nigdy nie miałem dość zapału.
Podobny problem mam – paradoksalnie – ze „Sztuką fugi” Marcina Maseckiego. Efektem prac i przemyśleń, o których pianista opowiadał mi kiedyś w wywiadzie, był koncert w Poznaniu, a teraz nagrana na dyktafon płyta. Kiedy utwór Bacha w tej wersji miał premierę, zapytano mnie, czy nie poprowadziłbym spotkania z artystą na ten temat. Odpowiedziałem, że owszem, chętnie bym poprowadził, ale musiałbym wcześniej nadrobić tyle lat, jeśli chodzi o edukację w dziedzinie muzyki klasycznej, że nie mieści się to w kategoriach „z tygodnia na tydzień”. Dziś nie jestem dużo mądrzejszy – również tej płyty nie potrafię ocenić bez potężnego kontekstu. Chociaż tu przynajmniej jestem w stanie docenić klasę samego pomysłu, odzierającego Bacha z całego salonu, blichtru, brzmieniowych niuansów, sprowadzającego go w wersji surowej i podstawowej do pokoju u Maseckich, albo nawet do kuchni. No i rodzaj skupienia, jakie wprowadza słuchanie takiego wykonania. I chociaż wiem, że w gruncie rzeczy po stronie znawców muzyki klasycznej Masecki ma w pewnym sensie równie niekompetentnych słuchaczy – ale niekompetentnych inaczej.
Przystańcie i pomyślcie: to pierwszy Bach w Lado. A Deutsche Grammophon wciąż nie ma w katalogu nawet jednej płyty Mitch & Mitch.
Przystańcie i wspomnijcie: to 452 wpis na tym blogu i dopiero pierwszy otagowany nazwiskiem „Johann Sebastian Bach”.
Wróćmy do Bałdycha i wyznającego mocno rewolucyjną dla niektórych filozofię wyprowadzania klasyki z muzeum Maseckiego. Ci ludzie skończyli tę samą uczelnię – Berklee College of Music w Bostonie. Ci ludzie należą do tego samego pokolenia, ba, nawet do jednego, bardzo szeroko pojmowanego kręgu gatunkowego. Osiągnęli w młodym wieku bardzo wiele. Ale to, jak bardzo różnią się ich wizje muzyczne, jest wręcz powalające – organizacja kontra nonszalancja, czerpanie z kanonu kontra obalanie kanonu, szukanie pola dla siebie w świecie kontra tworzenie pola dla siebie w swoim mieście, ufff… nie mogę wprost wyjść ze zdumienia, że tak dużo może różnić ludzi mających tyle wspólnego. Dlatego nie marzę bardziej o niczym niż o spotkaniu tych dwóch ludzi, bo lubię fuzje, tylko rozumiem je w sposób dość, powiedzmy, rewolucyjny.
Służę kontaktami, gdyby panowie już ochłonęli z nerwów po sklejeniu ich w jednym wpisie i zapragnęli wymienić się pomysłami. A tymczasem oddaję się, wraz ze swoją niekompetencją, pod osąd Czytelników.
ADAM BAŁDYCH & THE BALTIC GANG „Imaginary Room”
ACT 2012
(bez oceny)
Trzeba posłuchać: „The Room of Imagination”, „Cubism”, „For Zbiggy”.
MARCIN MASECKI Johann Sebastian Bach – Die Kunst der Fuge
Lado ABC 2012
(bez oceny)
Trzeba posłuchać: najlepiej w całości, chociaż polecam nieśmiało track numer 8 – „Fuga (temat w inwersji, największej augmentacji i dyminucji)”. I jeszcze jedenastka, właściwie kulminacja, czyli fuga potrójna, czterogłosowa. Piękna okładka płyty ukradziona ze strony jej twórcy Jakuba Jezierskiego. Dźwięków nie mam, ale warto poszukać.
Komentarze
Maseckiego grającego Bacha będzie można usłyszeć jutro za darmo w Poznaniu i dzień później w Pobiedziskach. Wszystko w ramach festiwalu Dawno,dawno…TERAZ!
http://www.facebook.com/events/266092933500911/
http://www.mdk.krzyk.pl/
Witam!
Jazzu słucham od ponad pół wieku i dochodzę do wniosku,że mam jeszcze duże zaległości.
Dzięki Gospodarzowi dowiedziałem się,że jest „jazz skrzypcowy”.
Stąd wniosek,że Gospodarz ma większe zaległości w znajomości muzyki jazzowej,niż ja.
Szanowny Panie Bartku,ogrom zaległości do nadrobienia przed Panem,oby się Panu to udało.
A swoją drogą,bez znajomości „roots”zawsze może Pan wejść „na minę”.
Zawsze jest tak,jak zaczyna się edukację muzyczną od „muzycznych śmieci”
Pozdrawiam.
@Tadki –> To nie pojęcie, tylko opis muzyki podporządkowanej konkretnemu instrumentowi solowemu albo eksponującej brzmienie konkretnego instrumentu. Ale przejdźmy nad tą dość oczywistą rzeczą do porządku dziennego, bo bardzo zaintrygował mnie Pan określeniem „muzyczne śmieci” – mógłby Pan je rozwinąć, dać jakiś przykład?
Hej!
Ten Masecki to muzyk, który utrzymuję jakąś komunikację ze słuchaczem. Nawet jeśli ten „nie kuma dżezu”. Świetny muzyk, czy to u Wagli, solo , czy w Profesjonalizmie.
A tu audycja , w której odkrywa swoje inspiracje:
http://www.mixcloud.com/maciej-nowotny/marcin-masecki-w-kocham-jazz-wt-2100-wwwradiojazzfm/
PZDR!
@Tadki–> Również jestem zainteresowany tym określeniem „muzyczne śmieci”–??? Z tego co wiem, to znajomość jazzu u Bartka, jest bardzo dobra – chyba, że Pan nigdy nie słuchał żadnej audycji radiowej – prowadzonej przez Gospodarza. 🙂
Witam!
@Gospodarz.
Przyjmuję punkt widzenia co do określenia „jazz skrzypcowy”.
Moim zdaniem to określenie może to prowadzić do błędnego rozumienia.
Idąc tym tokiem można powiedzieć,że mamy jazz kontrabasowy,trąbkowy itp, było by to absurdalne.
Przepraszam za określenie „muzyczne śmieci”,jest to nie eleganckie.
Zastąpię je określeniem „muzyka jednorazowego użytku”,jest to bardziej stosowne.
@Łukasz Komła.
Rzadko słucham muzyki /klasyka,jazz/przez radio.
Mam znacząca ilość płyt i dobre źródła ich pozyskiwania i to zaspakaja moje potrzeby..
Co nie znaczy,że nie zdarza mi się słuchać Programu II PR w piątki między 22 a 23.
Nie pamiętam nazwisk prowadzących audycje,ale odnoszę wrażenie,że jazz dla tych Panów jest „produktem”lat 70-80 ubiegłego wieku.
Posłużę się truizmem.
Jazz jest sztuką mająca swe korzenie i brak kontynuacji prowadzi na manowce.
To co proponują jest „muzyką jednorazowego użytku”podyktowanego modą, słuchacz niewyrobiony może przyjąć opinię prowadzących jako wzorzec-punkt odniesienia.
Leonard Feather prezentując i komentując muzykę jazzową,zawsze podkreślał,że jest to jego osobista ocena.
To co prezentował,przetrwało mimo upływu czasu.
Czas jest najlepszym cenzorem.
Znajomość jazzu od jego „narodzin” do chwili obecnej ułatwia zrozumienie i ocenę aktualnych produkcji.
Czy któryś z prowadzących jest w stanie określić „rodowód muzyczny” np.Zbigniewa Seiferta? /pozostając przy skrzypcach/
Jestem przekonany,że nie,z powodu braku zainteresowania tym co grano i nagrywano np.w latach 60 czy 50 i wcześniej.
To tak jak by dla niektórych malarstwo zaczęło się od Jacksona Pollocka.
@Gospodarz.
Czytając pańskie eseje w „Polityce” i Pana blog,odnoszę wrażenie,że
pańskim „żywiołem” nie jest jazz z całym jego bogactwem,ale to co się aktualnie dzieje,bez względu na jakość muzyczną,którą określam jako „muzykę jednorazowego użytku”.
P.S.
Zdarza się,że muzycy jazzowi sięgają po repertuar klasyczny.
W latach 40 Benny Goodman nagrał koncert klarnetowy i kwintet W.A.Mozarta.
K.Jarrett nagrał 24 Preludia i Fugi D.Szostakowicza.
Chick Corea nagrał koncerty Mozarta.
Wszystko to delikatnie mówiąc, nie zadowalało klasycznych melomanów.
Karkołomnego zadania podjął się Marcin Masecki.
„Die Kunst der Fuge” JSB jest utworem stawiającym bardzo wysokie wymagania.
Posiadam dwie płyty M. Maseckiego i przez pryzmat tych płyt mogę tylko pogratulować M.Maseckiemu odwagi.
Do odważnych świat należy,trzymam kciuki.
Pozdrawiam serdecznie i jeszcze raz przepraszam,”poniosło mnie”.
Tadeusz Kiciński.
@Tadki „To tak jak by dla niektórych malarstwo zaczęło się od Jacksona Pollocka.”
A co w tym jest niefortunnego? Czy niezbędnym jest poznanie całej klasyki malarstwa, by fascynować się i zrozumieć dorobek Pollocka? Czy w czymś nam pomoże znajomość muzyki barokowej lub etnicznej, by pasjonować się twórczoscią Pierre’a HENRY’ego lub XENAKISA? Awangarda miała i ma to do siebie, że zrywa z przeszłością, na każdym poziomie odbioru dzieła. Jeżeli twórcy awangardowi (czyli np. POLLOCK) celowo odrzucają kanony estetyczne oraz ustalone reguły tworzenia, to logicznym jest, że znajomość sztuki klasycznej nie jest tutaj wymaganym czynnikiem. Oczywiście wielu twórców awangardowych odwoływało się do pewnych dzieł klasycznych, ale tylko po to, by je zniekształcić i posłużyć się nimi do zamanifestowania swojego artystycznego sprzeciwu. W tym jednak przypadku odbiorca nie musi przecież znać, co zostało „zniszczone” przez awangardowca, by zachwycać się tego typu sztuką.
Co do ostatniego zdania przed postscriptum w komentarzu Tadki (Tadkiego?), czuję gryzącą zazdrość z powodu tak udanej acz niecelnej próby deprecjacji gospodarza.
Nie zgadzam się co do formy i co do treści – żaden ze mnie audiofil czy smakosz Owsianki (taki żarcik…) ale na wielu z proponowanych albumów odpadłem – również z powodu awangardowości. A policzyć do siedmiu umiem.
Pozdrowienia dla obu panów
@Rafał KOCHAN: myślę, że są dwa równorzędne sposoby odbioru sztuki: w kontekście wcześniejszych dzieł (bardziej intelektualnie) i poza tym kontekstem (bardziej emocjonalnie). Podobnie do kontekstu rzecz ma się z technicznym, czy formalnym aspektem dzieł: można zachwycać się muzyką Lutosławskiego nie znając formalnej konstrukcji jego dwuczęściowej formy. Jeżeli jednak mówimy o „rozumieniu” dzieła sztuki, czy dorobku artystycznego, to wydaje mi się koniecznym znajomość kontekstu (kontekstów) oraz technik tworzenia. Patrząc na „rewolucyjne” dzieło i nie znając wcześniejszej sztuki, raczej nie będziemy w stanie go zrozumieć, choć może nam się podobać lub nie. I jeżeli skądś się biorą rewolucyjni artyści, to z tego, że dogłębnie poznali wcześniejszą sztukę i mieli jej dość (albo chcieli ją w ten czy inny sposób skomentować).
@Gospodarz: taki ten wpis nijaki. Jakby Panu kazali coś o chłopakach napisać, wbrew Pana upodobaniom. I wyszło takie wymienianie nazwisk i niewiele znaczących szczegółów biografii, a o muzyce jedno zdanie. I zdziwienie tym, że w XXI w. dwóch Polaków, którzy ukończyli tę samą uczelnię i osiągnęli sukces w młodym wieku (tak wiele ich łączy) ma różne wizje muzyczne – bardzo dziwna sprawa. No takie to, napisane, żeby napisać.
Ale oczywiście, zgodnie z tym co napisałam wcześniej, to takie „emocjonalne”, nie oparte o znajomość całego Pańskiego bloga, wrażenie, więc może po prostu czegoś nie rozumiem, albo nie znam konwencji 🙂
@Martyna: Zgadzam się jak najbardziej z tezą, jakoby czynnik emocjonalny był równie ważny, co ten intelektualny w procesie odbioru sztuki. Najlepiej, gdy oba wzajemnie się uzupełniają. Z tym, że ten paradygmat dotyczy sztuki klasycznej oraz jej wszelkich pochodnych powstałych w ewolucji artystycznej wypowiedzi. W przypadku awangardy oraz jej postmodernistycznych odcieni powstałych w kolejnych latach, łacznie z obecnymi czasami, ten paradygmat już nie działa. Awangarda zerwała wszystkie zwiazki z sztuką klasyczną, nie tylko na poziomie formalnym i estetycznym, ale także w sferze odbioru dzieła. Skoro pojawiło sięjuż tu nazwisko Pollocka, to wiedza na temat jego action painting nic odbiorcy nie da, ani też kontekst dorobku tego malarza. Awangarda, zamiast intelektu i emocji, oferowała intuicję oraz nieskażoną przez jakąkolwiek wiedzę szkolną czy akademicką, stłumioną, niekrzesaną, niemalże mistyczny zwiazek z sztuką, z czasów gdy ta była tylko i wyłącznie w sferze sacrum, jak wiara i rytuał.
Napisałaś także, że „jeżeli skądś się biorą rewolucyjni artyści, to z tego, że dogłębnie poznali wcześniejszą sztukę i mieli jej dość (albo chcieli ją w ten czy inny sposób skomentować). „. Pogląd skrajnie nieprawdziwy. Szczególnie, że do tego piszesz DOGŁEBNIE. Czy to oznacza, że malarze i kompozytorzy awangardowi kończyli uczelnie artystyczne? Nie jest to żadna reguła, ani nawet większosć przypadków. Od dadaizmu, przez fluxus, prymitywizm, art brut po wszelkie post awangardowe nurtu reguła była teza włąsnie, ze artystą moze być (a nawet czasami jest) każdy człowiek, i im mniej wykwalifikowany artystycznie, tym lepiej dla sztuki.