Misia, Mela i Candi, czyli dzień polski

Błogosławieństwem systemu blogowego (dla czytelników) i jego przekleństwem (dla autora) jest to, że zawsze można porównać to, co piszę dziś, z tym, co publikowałem tu wcześniej. Na szczęście w przypadku Tres.B jestem w pełni przygotowany na taki test. Ba, moja recenzja poprzedniego albumu tej międzynarodowej grupy półtora roku temu sygnalizowała pewne braki – i ta druga brzmi tak, jak gdyby Misia Furtak i koledzy chcieli zaspokoić moje – subiektywne, jednostkowe, indywidualne – potrzeby i dać mi coś, do czego serce zabije mi goręcej.

TRES.B „40 Winks of Courage”
EMI 2012
8/10
Trzeba posłuchać:
„The Goose Hangs High”, „Strikes, Slips and Faults”, „Woolgathering”, „Wheels and Engines”.

Przede wszystkim dali nam tym razem płytę bardziej wyrazistą. Jeśli poprzednio PJ Harvey pojawiała się raczej jako punkt odniesienia deklarowany, to tutaj jest realnym. Może nie jeśli chodzi o ekspresję wokalną, ale w sferze klimatu wiele z jej nagrań mamy. Do tego Slowdive, w paru momentach nawet Sonic Youth. Zespół postawił na gitarowe aranżacje i choć w większości z utworów pozostaje przy delikatnym nastroju i dość wolnym tempie, jest to zestaw bardzo spójny, dobrze też komponujący się jako album. Miłym zaskoczeniem są dla mnie wokalne wejścia Oliviera Heima. Oczywiście jedno zastrzeżenie z poprzedniej recenzji pozostaje aktualne – „40 Winks of Courage” to płyta śpiewana w całości po angielsku, więc z miejsca może być pozbawiona szans w wyścigu po naprawdę masową popularność. Z drugiej strony – dziś dostałem informację, że przodują w tej chwili w sprzedaży na iTunes wśród Polaków, więc może przynajmniej rząd dusz wśród pewnej grupy odbiorców? Mnie w każdym razie zmusili tą płytą do naprawdę gorącej reakcji.

Z kolei debiutantka Mela Koteluk wywołuje u mnie klasyczną reakcję 50/50. Kilka świetnych kompozycji, całość dobrze zagrana, starannie zaaranżowana – to wszystko po stronie pierwszego „50”. Po stronie drugiej pięćdziesiątki – brak własnej wizji i przede wszystkim naśladowanie stylistyki Nosowskiej (która notabene chwali płytę w blurbie na okładce) – i to w prawie każdym aspekcie, od sposobu śpiewania, przez teksty, po (momentami) aranżacje.

MELA KOTELUK „Spadochron”
EMI 2012
5/10
Trzeba posłuchać:
„Spadochron”, „Melodia ulotna”.

Z tym blurbami to w ogóle cienka sprawa. Może i sprawdza się twierdzenie o tym, że przyjaciele naszych przyjaciół są naszym przyjaciółmi. Ale zasada, że ulubieńcy naszych ulubieńców są naszymi ulubieńcami, najwyraźniej już nie obowiązuje. To a propos wszystkich blurbów, w których poza Nosowską występują jeszcze Piotr Metz i Novika.

Debiutantów staram się nie czepiać, a jeśli już, to w dobrej wierze. Można więc traktować moje słowa jako dowód pewnego zaangażowania – jest u Meli Koteluk tyle plusów, że warto by się zastanowić, jak by tu następnym razem nie przesłonić ich minusami. Ale oczywiście mogę się mylić – nie wiem jak wy, ale ja pół zdania nie zrozumiałem z tekstów na tej płycie.

Skrajnie odmienna jest trzecia polska płyta na dziś, solówka Candelarii Saenz Valiente wydana pod szyldem Pictorial Candi. Spodziewałem się ekstremalnych i szalonych doświadczeń, więc specjalnie mnie nie zaskoczyła. Pierwsze, co rzuca się w uszy, to olbrzymia skala dynamiczna nagrania, współtworzona głównie przez wokale Candi, które już w pierwszym utworze wygonią wam z domu koty. Mnie ta swobodna ekspresja kojarzy się trochę z Josephine Foster – tyle że tam, gdzie Amerykanka ucieka w stronę kultury hiszpańskiej, Candi zmierza w stronę jakiejś osobistej wizji, którą na planie muzyki pop zestawiać można co najwyżej z pomysłami Bjork, ale wspartej środkami dość, powiedziałbym, surowymi, garażowymi, z zamierzonymi kiksami technicznymi („Check My Computer”).

PICTORIAL CANDI „Eat Your Coney Island”
Lado ABC 2012
7/10
Trzeba posłuchać:
„Time to Go Back Home”, „Check My Computer”, „Trombone Opus Nr. 1”.

„Eat Your Coney Island” to nie w każdym momencie jest płyta miła w odbiorze, ale w każdym przykuwa uwagę bez reszty. Momentami jak dla mnie liczba ekstrawagancji na minutę jest przytłaczająca. Rzecz kończy elegia na puzony zupełnie poza kontekstem – jednak i na kompletne zaskoczenie znalazło się tu miejsce. Kto nie ryzykuje, ten przegrywa na wejściu. Warto się o tym przekonać, słuchając tej bezkompromisowej płyty – nawet jeśli kogoś nie przekona Candi, efekt finalny samego nagrania (miksował całość Piotr Zabrodzki, mastering – Marcin Cichy) rozłoży go na łopatki. Więcej o płycie także w nowym „PopUpie”.