Candy 77

Ale gdzie jest o studio? – zapytała Candy McKenzie po przyjeździe na Jamajkę, gdy już odebrano ją z samolotu i zawieziono do Black Ark. Słynne studio Lee „Scratcha” Perry’ego w Kingston uznała za wypełniony rupieciami garaż. Rzeczywiście trudno było w roku 1977 nie dojść do podobnego wniosku, gdy przyleciało się z Londynu, było młodą utalentowaną wokalistką i widziało się parę podobnych placówek na Zachodzie. Wtedy miejsce pracy Perry’ego wyglądało mniej więcej tak:

To chyba fragmenty powyższego filmu (okolice trzeciej minuty) wykorzystał w swoim dokumencie „Marley” Kevin Macdonald. Przy okazji: miałem okazję oglądać jego film w ubiegłym tygodniu. 144 minuty wypełnionej kilkudziesięcioma wywiadami (z czego kilka osób nie pojawiało się dotąd w relacjach z życia Boba Marleya), monumentalna i imponująca rzecz. Sporo ciekawych wątków muzycznych (niezła historia Studio One w pigułce, ciekawostki na temat kształtowania się rytmiki ska i reggae). W pewnym sensie Macdonald zamyka sprawę – długo chyba już nie powstanie nowy film o życiu tego bohatera. Mnie, w dziedzinie reggae raczej amatora, w każdym razie skłonił do tego, żeby raz jeszcze zabrać głos w sprawie i napisać tekst dla „Polityki”. Sam film w całej Polsce w kinach tylko przez jeden dzień: 4 czerwca.

Tu wróćmy do przerwanego wątku i płyty, która uprzyjemniała mi w ostatnich dniach pisanie wzmiankowanego wyżej tekstu. Czyli wydanego po raz pierwszy na kompakcie albumu Candy McKenzie z roku 1977. Dla niej to był moment, gdy zamiast postacią drugiego planu, wokalistką śpiewającą w chórkach znanych wykonawców (w latach 80. – Leonard Cohen, Whitney Houston, wcześniej śpiewała też na sesjach Marleya), przez moment sama była gwiazdą. Reggae wchodziło na listy bestsellerów nawet do USA za sprawą albumu „Exodus” Marleya, Chris Blackwell z Island postanowił zainwestować w nią, ale współpraca z Perrym okazała się co najmniej trudna, o ile w ogóle można było mówić o współpracy. Ostatecznie z sesji wyszedł tylko niskonakładowy singiel, który nie trafił nawet do rąk sfrustrowanej McKenzie.

Tymczasem – co wiemy od czasu zeszłorocznego winylowego wydawnictwa Trojan – było się nad czym pochylić. McKenzie (nie żyje od 2003 roku) miała gotowy album, w dodatku w stylistyce, która wyprzedzała o całe lata dzisiejszy świat piosenek R&B i neo-soulu, często czerpiących mnóstwo z reggae. Perry – w szczytowej formie – oprawił go w niezwykle ciepłą sekcję rytmiczną i dęciaki, Ernest Ranglin gra na gitarze. Finał w postaci powtarzanego w nieskończoność „Rembember me, I love you, remember me, I need you” („When the Big Day”) bardzo mnie wzruszył. Wyobraźcie sobie, ile takich piosenek marnieje na taśmach gdzies w garażu, niekoniecznie w Black Ark.

CANDY McKENZIE „Lee ‚Scratch’ Perry Presents Candy McKenzie”
Trojan/Spectrum 1977/2012
8/10
Trzeba posłuchać:
„Disco Fits”, „Someone to Love Me”, „Walking in the Sun”, „Ice Cream”, „When the Big Day”.