Gil wspomina

Niewiele dotąd pisano o wydanych w styczniu wspomnieniach Gila Scotta-Herona i chyba wiem dlaczego. Wszyscy chcą zachować w pamięci bohatera hip-hopu i zaangażowanego R&B, który prawie zza grobu wrócił na chwilę do zbiorowej wyobraźni dzięki zaproszeniu od Richarda Russella z XL Recordings. A świeżutka książka pokazuje człowieka, który z trudem przez lata zbierał własne wspomnienia. Zmarł w ubiegłym roku, niedługo po tej jednorazowej eskapadzie w barwach XL – a my dostaliśmy książkę, która jest trochę jak dyskografia Scotta-Herona – brakuje w niej wielu dopowiedzeń, wyjaśnień, kropek nad „i”.

Lekturę książki „The Last Holiday: A Memoir” (Canongate 2012) można śmiało zacząć od posłowia, które tłumaczy, że mamy do czynienia z prefabrykatem, że wspomnienia Gila Scotta-Herona odtworzone zostały z całej masy zapisków robionych w różnym czasie na różnych nośnikach. Słowem: że to się nie może kleić. I ostrzegam wszystkich potencjalnych nabywców – również jako nabywca – że się nie klei. Większą część autobiografii, ewidentnie nieproporcjonalną, zajmują historie opowiadające o dzieciństwie artysty i jego latach młodzieńczych, o studiach. Z jednej strony historie koncentrujące na pokazywaniu drobnych rasowych tarć podsuwają tło dla późniejszych społecznie zaangażowanych tekstów. Z drugiej – nie widzimy z perspektywy tej książki samego procesu twórczego. Ba, zaczynamy widzieć człowieka, którego kariera – mimo że bardzo wcześnie zaczął pisać wiersze, powieści i piosenki – była dziwnie nudna. Może i tak było, ale autor ewidentnie prześlizguje się nad emocjonującymi momentami w życiu (szczególnie osobistym – jako półsierota odtwarzał we własnym życiu schemat rozpadu związku). A co gorsze – daje czytelnikowi bardzo ograniczony wgląd do studia i za kulisy koncertów. Na krótki fragment dotyczący spotkania z producentem jazzowym Bobem Thielem (ten od Johna Coltrane’a, Alberta Aylera, Charlesa Mingusa) trzeba czekać pół książki. Przy okazji wyjaśnia się, kto zasugerował GSH mówienie zamiast śpiewania i kto tak naprawdę jest ojcem chrzestnym rapu:

Powiedziałem Bobowi, że piszę piosenki. I że mam współpracownika, Briana Jacksona, a potem że wiemy, kogo nagrywał – i dlatego kierujemy się do niego. Bob na to, że nie ma pieniędzy na płytę z muzyką. Ale przeczytał mój tomik poezji i pomyślał: „Jeśli udaje się na czymś taki zarobić pieniądze, to może jednak nasze wspólne muzyczne przedsięwzięcie na bazie tego ma jakieś szanse”. Myśl o nagraniu albumu ze słowem mówionym nawet mi nie przyszła do głowy. Ale Bob Thiele chciał – poza kolejnymi nagraniami jazzmanów, które ciągle realizował – stworzyć płytę, która byłaby w jakiejś mierze kroniką czasów. Zmiany, które zaszły w społeczeństwie już w latach 70., miały swoje korzenie w latach 60. – i Bob chciał utrwalić dźwięk tych zmian na płycie.

Thiele, co łatwo wypchnąć z pamięci przy rozmiarach jego dyskografii, nagrywał także dokumentalne albumy ze słowem mówionym – w książce Scotta-Herona przypomniana zostaje płyta z przemówieniami pierwszego czarnoskórego burmistrza w USA – Carla Stokesa z Cleveland. To – plus oczywiście jazzowe grono współpracowników Thiele’a z Ronem Carterem na czele – było źródło debiutu Scotta-Herona, który wszedł do studia, by nagrać nie tyle piosenki, co kilka swoich wierszy. Tak to się zaczęło.

Do książki dołączyłbym kompilację „The Revolution Will Not Be Televised”, bo chyba najszerzej spośród wszystkich płyt GSH prezentuje ona jego twórczość. Jak już wspomniałem – dyskografia GSH nie zna tej jednej płyty, którą TRZEBA kupić w pierwszej kolejności, ważniejszy jest w tym wypadku składak. A przy okazji mamy tu właściwie wszystkie kluczowe teksty, o których tak mało pisze Scott-Heron we własnej książce. No ale trudno go krytykować go za to, czego nie zdążył skończyć.

GIL SCOTT-HERON „The Revolution Will Not Be Televised”
RCA 1974
9/10
Trzeba posłuchać:
„The Revolution Will Not Be Televised”, „Lady Day and John Coltrane”, „Home Is Where the Hatred Is”, „Save the Children”, „Whitey on the Moon”.