Biało na czarnym, czyli koks z winylu

Jeśli chcecie się dowiedzieć, jaki naprawdę jest nowy serial Vinyl przygotowany przez panów Scorsesego, Jaggera i Wintera, to trafiliście we właściwe miejsce – że tak pozwolę sobie na odrobinę zarozumialstwa w stylu wczesnego Kanyego Westa (o późnym Weście, czyli zupełnie innym stadium zjawiska, już niebawem – jak tylko skończy się cyrk wokół premiery, a zaczną warunki do rozmowy o muzyce). O serialu opowiedziano już sporo (cały brawurowy początek opowiedział Robert Sankowski, musiałbym to po nim powtarzać), ja proponuję spojrzenie przyjazne, ale krytyczne. Pierwszy odcinek sygnalizuje początek bardzo ciekawej – być może – historii o przemyśle muzycznym, którego twórcy nie do końca jednak wiedzieli, co chcą nakręcić.

vinyl

Przede wszystkim nie jest zrealizowany przez sieć HBO Vinyl historią o winylach. Przynajmniej na tym etapie jest historyjką opisującym raczej skutki działania białego proszku wciąganego z różnych gładkich powierzchni niż odtwarzania nierówności z czarnych płyt (choć i one służą w pilocie serialu do wciągania koksu, więc przynajmniej w jednej scenie mamy 1:1). Charakterystyczne jest to, że Martin Scorsese i Mick Jagger, porzucając swój dawny pomysł nakręcenia filmu o tytule The Long Play (z grubsza o tym samym), przyjęli dla nowego projektu tytuł odnoszący się do współczesnej mody na winyle (kiedyś użylibyśmy właśnie hasła „longplay” albo „płyta analogowa”), ale – podczepiając się pod tę modę – pokazali na razie jej wyznawcom zupełnie inny kawałek rzeczywistości, skoncentrowani na osobistych i branżowych problemach szefa wytwórni American Century (fikcyjnej, choć budzi pewne skojarzenia – jak dla mnie choćby z ABKCO) Richiego Finestry (w tej roli Bobby Cannavale). Pewnie słusznie, bo na ludzkim dramacie łatwiej zbudować serial niż na opowieści o kolekcjonerach, sklepikarzach i gramofonach. Z pewnym jednak zastrzeżeniem.

Jest w pilocie Vinyla – który po polsku powinien się nazywać po prostu Winylem – zasadnicze pęknięcie. Otóż cały świat przemysłu muzycznego Scorsese (który jest nie tylko producentem, ale też reżyserem tego odcinka) maluje szeroko, niczym ciemne środowiska mafii i hazardu w Chłopcach z ferajny i Kasynie. Podejrzewam, że jest to, przynajmniej częściowo, rzecz oparta jeszcze na scenariuszach pisanych do The Long Play. A całą dopisaną do tego intrygę kryminalną, która jest w Vinylu drugim głównym wątkiem, twórcy skręcili groteskowo niczym w Fargo. I to jest główny fabularny zgrzyt, jaki przynosi początek serialu. Jeśli go przebolejecie, jesteście w domu. No, prawie.

Trzeci najważniejszy wątek Vinylu – którego wieloplanowość, dodajmy, dobrze wróży długiemu życiu serialu – to sama muzyka. Połowa lat 70. jest dla filmowców okresem wymarzonym, co pokazywały już m.in. takie filmy jak U progu sławy Camerona Crowe’a czy Idol Todda Haynesa odnoszące się do niemal identycznego momentu w historii, też sygnalizujące przy tym umieranie starego idiomu rockowego, szaleństwo glam rocka, narodziny punka. Scorsese i Jagger długo rozwijali swój projekt i zaczynają tak ambitnie, że chwilami aż niebezpiecznie. Chcą pokazać rok 1973 jako moment zwrotny w historii punka, hip-hopu, disco… Zgoda, tylko nie w jednym odcinku, nie podczas dwóch przejazdów samochodem przez Nowy Jork. Na spokojnie i przede wszystkim z pomysłem na oprawę muzyczną. Obaj główni producenci to pasjonaci bluesa, więc wtykają w pilocie te bluesowe odniesienia – i odniesienia do afroamerykańskiej muzyki w ogóle – bez ładu i składu, zamiast zbudować jakiś porządny wątek np. konkurencyjnej wytwórni specjalizującej się w czarnych brzmieniach. Do trybu „fresk Scorsesego” i „historia kryminalna z Coenów” dodają niebezpieczny tryb „wideoklip”.

Słyszymy w pierwszym odcinku mnóstwo fantastycznej muzyki, widzimy pokazany z przesadą klub (Max Kansas City?) z koncertem New York Dolls, widzimy Led Zeppelin na scenie. To są drogie, wysokobudżetowe aranżacje. Haynesowi nieźle się udawało zachować w takich scenach balans między faktem a fikcją, bo zbudował ścieżkę dźwiękową w oparciu o sformowany specjalnie do filmu zespół młodych muzyków, w pewnym sensie glamowy tribute band. Tutaj trudniej będzie prawdziwe piosenki wszywać w fabułę. Nie chcę wieszczyć wywrotki na tym polu, ale będę z niepokojem obserwować, czy tryb „wideoklip” nie będzie wykorzystywany częściej (reżyserem jednego z kolejnych odcinków jest skądinąd jeden z największych mistrzów wideoklipu Mark Romanek).

Moje wątpliwości budzi też oczywiście postać lidera grupy Nasty Bits (młoda kapela z widocznym rysem generacji już nie proto-punka, ale punka w czystej formie) granego przez Jamesa Jaggera. Z jednej strony mamy zabawną koincydencję – w filmie o czasach, gdy Mick Jagger miał 30 lat młodego muzyka gra jego syn, który też ma dokładnie lat 30 – z drugiej: to jednak syn producenta serialu, aktor bez jakichś imponujących dokonań na koncie, pilot jeszcze nie pokazuje, czy słusznie go tu obsadzono. Obiecująco za to wypada Juno Temple (tu kolejna koincydencja – to córka Juliana Temple’a, reżysera „The Great Rock’n’Roll Swindle” o Sex Pistols) w roli początkującej łowczyni talentów.

Mimo wszystkich tych wątpliwości jako platforma do ciągniętej przez wiele sezonów opowieści o rynku muzycznym Vinyl zapowiada się nieźle, bardziej się obawiam o warstwę fabularną. A szukając ekwiwalentu muzycznego tego serialu bez trudu znalazłem wśród najświeższych premier płytę, która właściwie cała jest rokiem 1973. Wprawdzie Ty Segall odnosi się po trosze do wczesnego Pink Floyd i w ogóle psychodelii końca lat 60., zbliżając tamto brzmienie do punka, to jednak puszcza oko i do glamu, pozostaje pod mocnym wpływem The Stooges, a jednocześnie gra cover utworu Diversion The Equals. Na płycie Emotional Mugger pozostaje erudytą zanurzonym w brzmieniach epoki, a jego muzyka ma w sobie ciągle sporo spontanicznego uroku i lekkości, więc ci, których zmęczą wielkie fabuły o show biznesie powinni – bez dalszego filozofowania – odtworzyć sobie po poniedziałkowej premierze Vinylu Segalla. Rok 1973 wciąż tu jest.

TY SEGALL Emotional Mugger, Drag City 2015, 7/10