Magnetofon gazetowy

Dziękuję za miłe przyjęcie poprzedniego wpisu, a także za życzenia (składane mimo wszystko) i komentarze (też cenię Sasnala). Mam nadzieję, że ci, który ściągnęły tu dopiero sprawy wagi państwowej, zajrzą i dziś, bo parę rzeczy mam do przekazania. Przede wszystkim, chciałbym pogratulować autorom pisma „Gazeta Magnetofonowa”, które w końcu na spokojnie przeczytałem (wcześniej wprawdzie złapałem za kulisami na Paszportach egzemplarz, ale szybko znalazł się właściciel). Oczywiście powiecie teraz, że gratuluję sam sobie, bo napisałem dla „GaMa” tekst o grzechach polskiego rynku lat 90. Ale to tylko fragment pisma i nawet nie odważyłem się na powtórną lekturę. Gratuluję więc wszystkim innym, którzy chwycili za łopaty i kilofy, żeby to skończyć. Bo wreszcie mogłem przeczytać recenzje tych wszystkich płyt, których nie tylko nie odważyłem się opisywać, ale czasem też nie zdołałem przesłuchać do końca. Jak bowiem dość powszechnie wiadomo, nie sztuka napisać recenzję z jednej z wielu fantastycznych płyt z muzyką alternatywną, ale opisać takiego na przykład Pectusa – szacunek.

gama

Należę do starszych odbiorców „Gazety Magnetofonowej”. Poznaję po tym, że hasła w krzyżówce idą mi jak z płatka, bez zaglądania do Google. I jakoś się odnajduję w tym dość obszernym zestawie tekstów poświęconych TYLKO polskiej muzyce, bo doświadczyłem lektury „Brumu”, który słynął z ostrzejszych zabiegów formalnych. Tam początek tekstu nigdy nie był w miejscu, gdzie go chcieliście szukać, a końcówki nie udawało się czasem wytropić samym zacnym skądinąd redaktorom. Właśnie: Rafał Księżyk by się przydał jako felietonista. Wprawdzie nie należę do fundatorów „GaMa” (bo przecież zostałem poproszony o tekst do numeru, a jestem za stary, żeby wiedzieć, czy wypada w crowdfundingu kupować własny tekst), to jednak pozwalam sobie na taką sugestię.

Przydatność pisma doceniłem błyskawicznie. Z rosnącym zaciekawieniem czytałem mianowicie o polskich zespołach, które znalazły producentów za oceanem (nie znałem dokładniej żadnej z tych historii) i dowiedziałem się, że Nigel Kennedy grał na Spirit of Eden Talk Talk. Dokształciłem się z hip-hopu i z metalu. Pokrzepiłem się tym, że „wszędzie jest tak samo” (Jarmuschowska myśl rzucona w kontekście mizerii finansowej rynku przez Matsa Gustafssona) i zainspirowałem tekstem o tradycji krajowej elektroniki. Z radością przeczytałem wywiady dłuższe niż zwykle (Podsiadło, Orbitowski) i zobaczyłem paru innych niż zwykle felietonistów – z wyjątkiem Nosowskiej, którą jednak chętnie przeczytam i tu. A Nosowska pisze, że Przetrzymywanie komplementów w ustach, próby przełykania ich, bywają niebezpieczne dla zdrowia. W samej rzeczy, w stosunku do Nosowskiej nie zdarzało mi się ich szczędzić, nie będę też więc się powstrzymywał w stosunku do „Gazety Magnetofonowej”. Bo choć ciągle mam głupią może redaktorską wątpliwość, czyli sześciosylabowy wyraz w nazwie magazynu dobrze wróży, to jednak zawartość pierwszego numeru wróży dobrze.

Nie będę oszukiwał, że lubię kwartalniki jako formułę obcowania z prasą (jest jak magnetofon kasetowy w dzisiejszych czasach – da się tego użyć raz na jakiś czas). Ale da się znaleźć dobre strony. Spore dowartościowanie może wielu osobom przynieść to, że obejrzy zawartość i uzna: jestem w miarę na bieżąco. Tak przynajmniej sam stwierdziłem. Na końcu gazety jest reklama z tytułem zapowiadanego albumu Pink Freud Pink Freud gra Autechre – i wyobraźcie sobie, że już jest. Czytając to wydanie pisma, słuchałem jednocześnie gotowej już płyty.

Basista Wojtek Mazolewski z odświeżonym po raz kolejny składem (Karol Gola zastąpił jakiś czas temu Tomasza Dudę na saksofonie) po wyjątkowo długiej dla tej formacji przerwie wraca do tematu ważnego i bezpiecznego z dwóch powodów. Po pierwsze, najlepszą do tej pory płytą Pink Freud w ogóle była koncertówka Alchemia. A nowy album też nagrany został na żywo. Po drugie, Pink Freud grali już Autechre na żywo i na płycie (pamiętacie z kolei najlepszy ich album studyjny Monster of Jazz?), wracają więc do ważnego dla wielu osób – w tym dla mnie – wątku ze swojej twórczości. Albo go po prostu zamykają.

Goz Quarter w wersji z płyty Monster of Jazz lepiej ogrywał klimat wczesnych nagrań Autechre kontrastujących połamańce rytmiczne z ambientowymi abstrakcjami. Nowa wersja idzie, mam wrażenie, w nieco inną stronę, zajmując słuchacza głównie imponującym dialogiem trąbki i saksofonu przechodzącym ze szczebiotu w odgłos zepsutej komputerowej maszynerii. W pozostałych aranżacjach zespół najwyraźniej stara się wyciągnąć z angielskiego duetu nawet to, czego w oryginałach dużo nie było. Wydobywają mianowicie całkiem atrakcyjne tematy – pełen nerwowości w Basscadet , klasycznie Freudowy w Cichli (w tej wersji robi największe wrażenie), lekko zbanalizowany wejściem w jamajskie podziały (ale też pociągający) w Bike, a wreszcie pełen dramaturgii, z mocnym akcentem na koniec w Eggshell. Całość jest dość zwarta, więc słucha się tego dobrze i lepiej przy kolejnych podejściach, choć pewnie e dwa przegadane momenty by się znalazły. No a cała płyta z ujazzowionym Autechre to rzecz ryzykowna jak internetowe wyzwanie łyżki cynamonu – szczypta fantastyczna, większa ilość naraz już dość zdradziecka i trudna do przełknięcia. Cały koncept jednak warto promować, bo pomysł, który stał u zarania tego coverowego przedsięwzięcia, ciągle jeszcze wydaje się dość świeży.

PINK FREUD Pink Freud gra Autechre, more Music/Mystic 2016, 7/10