Janek z Jeziora ubił potwora
Przepraszam za prostacki rym, ale nie ma co – John Lake kojarzy mi się z popkulturą. Pierwsza płyta Łukasza Dziedzica pod tym szyldem trafiła mnie niedługo po obejrzeniu serialu Detektyw. Album Carcosa był z nim związany poprzez skojarzenia z Królem w Żółci Chambersa. Teraz uruchomiłem w końcu naszą narodową chlubę w postaci gry Wiedźmin 3 (przy okazji: polecam jej recenzję z wątkami muzycznymi), w której jak wiadomo chodzi z grubsza o to, żeby sobie po otwartym świecie Sapkowskiego pochodzić i pojeździć, a czasem utłuc jakieś obrzydlistwo. Robi się to w rytm muzyki np. grupy Percival Schuttenbach, z dominującymi wątkami folkowymi i metalowymi, kojarzącymi się w dość banalny sposób ze średniowieczem. O ileż jednak ciekawiej byłoby – pomyślałem sobie – tłuc przy muzyce Starej Rzeki w tle (przy okazji: Kuba Ziołek dziś gości w Nokturnie!), albo właśnie z nowymi utworami Janka Jezioro.
Często brakuje mi w grach odwagi wyjścia w muzyce poza schemat – postawienia na kontrast (jak ten z syntezatorami Cliffa Martineza w kostiumowym serialu The Knick) zamiast na łopatologię. A John Lake na płycie Strange Gods – wierzcie lub nie – wykrzesał z dwóch Kaoss Padów, urządzeń teoretycznie stworzonych od efektów specjalnych, całość, która nie tylko przywołuje atmosferę opowieści o duchach i starych wierzeń, jak chciał artysta, ale i przenosi ją zręcznie w wiek XXI. Mamy tu mianowicie Lake’a na kilku planach. Do zainteresowania improwizacją elektroniczną, o czym poprzednio pisałem, dorzucił rytmikę mocno skażoną zaszumionym i zniekształconym plemiennym techno z okolic RSS Boys. I choć całość wydaje się mieć dość spontaniczną formę, to jednak słychać w tym myślenie pewnymi segmentami muzycznymi, charakterystyczne dla muzyki ilustracyjnej. Długi etap pełnego napięcia wyczekiwania w scenie przygotowującej do akcji, a gdy już przyjdzie co do czego i trzeba tłuc – przejście do sekwencji mocnej, zrytmizowanej. Choć wciąż dość chaotycznej i – to najważniejsza cecha muzyki do gier wideo – nieodrzucającej banałem po kilku nieuchronnych podejściach. Pomagają w tym ciągłe modulacje, efekty dźwiękowe, czyli to, do czego Kaossy zbudowano. W dodatku Johna Lake’a spotkanie z duchami stopniuje poziom szaleństwa, brutalności. W Vitun Voimalla – Power of the Cunt mamy więc co najmniej lądowanie na nieprzyjaznej planecie zaludnionej, czy raczej zapotworzonej, przez jakieś paskudne stwory. Mamy klimat opowieści o charakterze mitologicznym zderzającej się z jakąś drugą – o charakterze militarnym. Ale wiedźmińskie eliksiry – jak to je opisywał Ziemowit Szczerek w świetnej Siódemce – odłożyć trzeba na później.
Wprawdzie od początku wyczuwalny jest suspens, no i jasne, że w okolicach Nayenezgani – Slayer of Strange Gods (przy okazji – tytuły mógłby Dziedzic sprzedać jakiejś grupie metalowej) zło parzy nas już w pięty, to jednak wiadomo, że dopiero w okolicy Damballah – Sky Father (to skądinąd mój ulubiony fragment) włączają się wszystkie alarmy i obrzydlistwa do utłuczenia wychodzą ze ścian. Po czym jeszcze jeden egzemplarz, wyjątkowo perfidny boss, z bronią atomową, pękiem granatów plazmowych za pasem albo jakimiś innymi mocami sygnalizującymi level hard pozostaje do usieczenia na przekonstruowane rytmicznie Gede – Raucous Energy. Tylko trzeci z przerywników – Canto III – nie za bardzo mi pasuje na napisy końcowe. Chyba że ten szatan, cośmy go właśnie siekli ze szwagrem, pochodził z Bawarii.
Łukasz Dziedzic właściwie za każdym razem nagrywał coś lepszego niż poprzednio, ale z największym uznaniem patrzę teraz na Dziwnych bogów, bo to i spójne, i plastyczne, i jeszcze się nie nudzi mimo pozorów, a nawet nie denerwuje – choć teoretycznie ten puls powinien irytować i odrzucać przy dłuższym słuchaniu. Zainwestujcie we współczesną sztukę dźwięku, drodzy państwo od gier, pokażcie coś takiego, jak kiedyś filmowy horror, gdy się poznał na dysonansach awangardy XX wieku. Bo inaczej będą wam się może i zgadzać instrumenty z epoką, ale nigdy nie będziecie mieli w muzyce prawdziwej wartości dodanej.
JOHN LAKE Strange Gods, Mik.Musik 2015, 8/10