10 płyt – listopad 2014

Kiedy nie mamy do powiedzenia nic wielkiego – a to zjawisko dość częste, co piszę na przykładzie własnej osoby – można zawsze powiedzieć coś mniejszego. Albo zgromadzić kilka mniejszych not o płytach niekoniecznie mniej istotnych. Z mówienia małych rzeczy pożytek nierzadko jest bowiem ten sam, a po zsumowaniu nawet większy.

Nie wiem, jak to się stało, że nie pisałem tu jeszcze o zespole THE BUDOS BAND, funkującej orkiestrze z wytwórni Daptone. Płyta „Burnt Offering (Daptone 2014) to dobra okazja, bo o zespole jest głośno, nagrał album nieco mocniejszy od poprzednich – choć nie przesadzałbym w doszukiwaniu się na nim śladów hard rocka, poza okładką nawiązującą do wzorów w rodzaju Uriah Heep. Jeśli coś tu brzmi podobnie, to może riff otwierający drugi na płycie utwór „The Sticks”. Jednak kilka innych mocnych tematów przekierowuje nas wprost do stylistyki etiopskiego jazzu, więc miłośnicy Mulatu Astatke mogą tego słuchać wymiennie z nagraniami Antibalas czy Heliocentrics. Prezent dla wszystkich, nie jest to jednak najlepszy album The Budos Band w ogóle.

Za to „Carcosa” (BDTA 2014), nagrana pod szyldem JOHN LAKE, wydaje mi się najlepszym jak dotąd albumem Łukasza Dziedzica, muzyka i kuratora znanego wcześniej także jako Lugozi oraz jako członek Iron Noir. Znajdziemy tu wprawdzie jeszcze dalekie echo fascynacji nowofalowych tego muzyka, ale autor najwyraźniej zmienił nieco i dopracował instrumentarium, dzięki czemu bywa tu konkurencją dla kolegów zajmujących się improwizowaną elektroniką. Dość posępna „Carcosa” z trudną w odbiorze końcówką zdradza ambicje zupełnie innego typu niż poprzednie płyty. A mroczne skojarzenia z „Królem w Żółci” Roberta W. Chambersa, praojca współczesnej grozy (i patrona serialu „Detektyw”), dość precyzyjnie naprowadzają na nastrój albumu, wydanego przez Biedotę na CD-R w 82 egzemplarzach – nie mam pojęcia, czy coś jeszcze zostało, ale warto zapoznać się choćby z wersją cyfrową.

John-Grant-BBC-Live-Album-Packshot-1440x1440Na porządnej liście prezentów miłośników współczesnej piosenki – ale nie tej, którą słychać w „Super STARciu” czy „The Voice of Poland” uznanych ostatnio przez własne ekipy producenckie za objawienia – powinno się znaleźć miejsce dla JOHNA GRANTA i jego dwupłytowego koncertu z orkiestrą „John Grant with the BBC Philharmonic Orchestra: Live in Concert” (Bella Union 2014). Nie śledziłem działań Granta z orkiestrą, więc wydanie tej płyty było dla mnie pewną niespodzianką. Poza filharmonikami mamy tu normalny zespół Granta (ten islandzki, znany i z Off Festivalu), aranżacje przygotowała specjalistka w dziedzinie łączenia popu i smyczków, czyli Fiona Bryce, która gra tu też na fortepianie. I z pewnością nie zepsuła oryginałów, choć przy dużym repertuarze półtoragodzinnego koncertu trudno się też spodziewać nowych, kompletnie zaskakujących rozwiązań. Smyczki u Granta się w końcu pojawiały, na ostatniej płycie – i wówczas też pojawiła się Bryce jako aranżerka. Sam wokalista długo się tu rozgrzewa i przynajmniej w dwóch pierwszych utworach nie jest w najlepszej formie.

Jeśli ktoś chce sobie sprawić winylowy prezent, to powinien się rozejrzeć za wydawnictwem KIXNARE „Rotations” (U Know Me 2014) z jednym z najlepszych do tej pory nagrań tego polskiego producenta – „Rknr”, z gościnnym udziałem Milesa Bonny’ego. Reszta albumu pozostaje w nastroju tego utworu. Nawet house’owa rytmika, gdy już się pojawia, towarzyszy nieco sennej, wycofanej aranżacji, w drugiej części dominują elementy dubu („Muted”), a nawet utrzymany w szybszym tempie „Dimensions” osadza w ogólnym nastroju gęsto grający, syczący hi-hat. 300 sztuk numerowanego winyla, bez wersji cyfrowej, rozejdzie się z całą pewnością szybciej niż szum towarzyszący temu wydawnictwu.

W recenzowaniu płyt ARTURA MAĆKOWIAKA i GRZEGORZA PLESZYŃSKIEGO, współpracujących ze sobą dość regularnie, mam już niejakie doświadczenie. Kartonowa okładka „A Sound of the Wooden Fish” (Wet Music 2014) przyciągnęła mnie więc tym razem natychmiast, a zawartość znów nieco zaskoczyła. Muzyczno-plastyczny (biorę poprawkę na interdyscyplinarność Pleszyńskiego) duet, wspomagany w jednym utworze partiami klarnetu Jerzego Mazzolla, nagrał przedziwne, pełne niepokoju misterium. Jest to atrakcyjne, absorbujące na planie brzmieniowym zawieszenie wydające się trwać w nieskończoność. Całość, mająca charakter improwizacji, udowadnia, że panowie rozumieją się doskonale. Napięcie wprawdzie trochę opada w gitarowej części trzeciej, za to środkowy, urwany niespodziewanie utwór, spokojnie mógłby promować album w alternatywnych audycjach radiowych, co postaramy się udowodnić w HCH tego wieczoru lub za dwa tygodnie.

WOJTEK MAZOLEWSKI QUINTET nagrał kolejną płytę, tym razem pod tytułem „Polka” (Agora 2014). Biorąc pod uwagę fakt, że poprzednie wydawnictwo wylądowało na Polifonii wśród najlepszych płyt roku, powinienem się więc zainteresować i tym. Jeśli ktoś przegapił tamte pozytywne recenzje jego twórczości, powinien się tą płytą zainteresować. Cała reszta wyjątkowo może się wyjątkowo zagapić. Wprawdzie nagrania zrealizowane w świetnym studiu Radia Gdańsk brzmią wybornie, atmosfera płyty znów jest cool, granie eleganckie, to jednak bywałem już osobiście w towarzystwie Mazolewskiego i dalej, jeśli chodzi o inwencję, i wyżej, gdy chodzi o emocje. Nawet słyszałem już bardziej zaskakujący cover Nirvany w jego wykonaniu. Są tu momenty bardzo dobre („Punk-t Gdańsk”, „Bombtrack” – ten drugi to też cover, RATM, a przekonuje bardziej), jest jakaś przyjemna dosłowność, nawet dosadność, ale fajnie by było oprzeć na nich cały album, bo ten próbuje pogodzić zbyt wiele osób. Kupić? Owszem, na prezent, szczególnie dla kogoś, kto nie zna WMQ ani Pink Freud, bo to pewnie jeszcze przez jakiś czas będzie społeczna większość (choć wśród jazzmanów WM ma pewnie największą publiczność w kraju), a czyn zbożny.

Długo trzeba było czekać na nową płytę DAMIENA RICE’A, jednego z nielicznych artystów nowej fali folku, którzy przebili się do superligi. I od pierwszego do ostatniego utworu „My Favourite Faded Fantasy” (Warner), słychać, irlandzki pieśniarz od dawna nie gra już w folkowej okręgówce. Przeciwnie, każdy z utworów na nowym albumie, to folk na sterydach, z linią pogłębiającą dramatyzm z każdym taktem i aranżacjach na to pozwalających. A wreszcie z produkcją pozwalającą muzyce z „My Faded…” konkurować na listach przebojów z elektronicznym popem. Ma to swój urok, a kompozycje Rice’a charakteru nie straciły, może jednak na przyszłość powinien nieco spuścić z tonu, bo jeśli kolejny utwór zaczyna się z akustyczną gitarą, a kończy z orkiestrą, to coś tu pachnie rutyną – nawet jeśli ta orkiestra brzmi nie gorzej niż u Johna Granta. Wychodzi z tego jeden z najbezpieczniejszych prezentów muzycznych dla każdego. Paradoksalnie tylko niekoniecznie dla siebie.

Szyld RÓŻNI WYKONAWCY zwykle sugeruje mydło i powidło. Ale druga część kompilacji „Don’t Panic, We’re From Poland” (Pomaton 2014) ma charakter dość spójny. Może dlatego, że przygląda się głównie elektronicznym odmianom polskiej muzyki pop. I jest to propozycja dla tych wszystkich, którzy niekoniecznie kupią winyl Kixnare’a („Rknr” w zestawie), nie posłuchać być może całej płyty We Draw A (patrz nieco dalej), dla tych, którzy chcieliby posłuchać świetnego utworu „Leki” Night Marks Electric Trio, albo nie znają udanego remiksu „Betonowego lasu” The Dumplings, ale chcieliby to wszystko mieć na fizycznym nośniku. Jest to również po prostu propozycja eksportowa, ale przyda się i na miejscu.

Jeśli z rozbawieniem zauważałem ostatnio, że głupio ciągle stawiać Eminema na czele zjawiska hip-hopu, miałem na myśli zjawiska typu RUN THE JEWELS. Album „Run the Jewels 2” (Mass Appeal 2014) był tu już wspominany w komentarzach – i słusznie, bo to album, którego ciężar gatunkowy przekracza ciekawe zjawiska paru sezonów w rodzaju Death Grips. Być może jedna z najlepszych hiphopowych płyt ostatnich lat? Świetnie zbudowana, na bardzo różnorodnych podkładach – od jazzowo-improwizowanych, po electro – płyta dwóch niemłodych już osobowości amerykańskiego rynku. Producenta/rapera El-P, współzałożyciela Definitive Jux, i rapera Killer Mike’a, szerokiej publiczności znanego choćby z nagrań Outkastu. W warstwie muzycznej album rzadko ucieka w kierunku zapętleń, proponując ścieżkę dźwiękową swobodnie rozwijającą się w nawiązaniu do tekstu, pełną dramaturgii, dynamiczną i drapieżną. W warstwie lirycznej mamy dwóch hiphopowców w specyficznie wykorzystanym kryzysie wieku średniego. Agresywnych, wpadających czasem w estetykę bliską ragga (Killer Mike), ale nie uciekających od soulu (Boots w „Early”), politycznie rozjuszonych, stopniowo zamieniających płytę w gorący manifest, lecz zarazem – mam wrażenie – o wiele lepiej panujących nad całością od strony muzycznej niż Kanye na „Yeezus”. Całkowicie niezależnych. Płytę w wersji cyfrowej autorzy w całości udostępniają za darmo. W fizycznej miniplakat i kawałek ładnej poligrafii z okładką, która za parę lat będzie jednym z symboli hip-hopu XXI wieku.

Płytą WE DRAW A „Moments” (Brennnessel 2014) zachwycałem się już w papierowej „Polityce”, ale nigdy dość. Później kolega przyłapał mnie na tym, że na ślepy test z syntezatorowym intrem utworu „On Sight” zareagowałem jak na nigdy wcześniej nie słyszane objawienie. To album o kilku obliczach, nie tylko piosenki i nie tylko nowy syntezatorowy romantyzm, jak starałem się to wypunktować w tamtej recenzji, nie tylko echa chillwave, bo to duet, który ma na tym etapie własny styl polegający na wykorzystaniu dramaturgii utworów tanecznych do tworzenia piosenek o momentami bardzo nietypowej, choć zarazem całkiem naturalnej strukturze. Moim zdaniem to jedna z najbardziej obiecujących wizji nowej muzyki pop, jakie się u nas pojawiły w ostatnim czasie, swobodnie konkurująca z chwalonymi historiami pokroju Caribou, więc jeśli już naprawdę wam się nie podoba, to kupcie chociaż komuś w prezencie.