Zwyczajni nadzwyczajni
Premiera nowej płyty grupy Beach House to taka sytuacja, gdy na całym świecie setki dziennikarzy (i jeszcze paru blogerów) pracują nad tym, żeby to, co ciągle jest do siebie podobne, przedstawić w sposób, który okaże się choć odrobinę świeży i jeszcze niepodobny do tego, co mówią inni. Trudne. Bo nie dość, że o konwencji, którą przyjął sobie ten popularny amerykański duet, w ogóle pisać trudno, to jeszcze powtarzana w nieskończoność zaczyna budzić wątpliwości. Album Teen Dream ogrywałem więc, zastanawiając się nad monotonią i zatrudniając do pomocy dziecko, a album Bloom próbowałem zestawić z nową płytą The Beach Boys. Dziś zastanawiam się, czy w ogóle cała ta zabawa w szukanie oryginalności na siłę ma sens.
Dostajemy w piątek piątą płytę tego tak szeroko opisywanego duetu – jako świadectwo poszukiwań. Podkreślam: piątą. I podkreślam: świadectwo poszukiwań. Albo nawet: zmian. Te ostatnie są jednak kosmetyczne i więcej psują niż poprawiają w stosunku do całkiem udanej płyty Bloom. Wrażliwość pozostaje wrażliwością, młodzieńczość – młodzieńczością, powłóczystość – powłóczystością, a senność – sennością. W zbliżonych proporcjach i ustawieniach na konsolecie, choć zespół (producent jest tym samym producentem co ostatnio) pracował w Luizjanie, a nie w Teksasie. Nawet tytuł Depression Cherry należy uznać za pozostający w świecie tytułów płyt Beach House. Stare brzmienia organów, automatów perkusyjnych i gitara hawajska pozostają dalej starymi brzmieniami wyżej wspomnianych. W szczególności Yamaha PS-20 pozostaje tą samą Yamahą PS-20, tyle że zaskoczenie związane z wykorzystaniem tego instrumentu wydaje się z czasem coraz mniejsze. Pastelowe chórki pozostają podobnie pastelowe. Po prostu pastelowe. Płyta jest tak samo ładna i tak samo monotonna, a termin dream pop wciąż opisujący to wszystko ze zbliżoną trafnością pozostaje zarazem równie bezsensowny jak poprzednio.
Owa subtelna różnica polega na tym, że brzmienia retro przekierowują nas teraz nieco wyraźniej w stronę duetu Broadcast, momentami może jeszcze Stereolab (Space Song) czy nawet Mercury Rev. Wszystkie retro-instrumenty i elementy brzmienia z drugiej ręki robią swoje. A melodie partii wokalnych (10:37) tu i ówdzie nawiązują do melodii Panda Beara, który dotąd z zespołem Beach House miał wspólne głównie to, że nie bardzo swoją konwencję zmieniał. Ale jednak i on, i jeszcze My Bloody Valentine (odniesienia są jak zwykle) zmieniali się w porównaniu z BN nie do poznania. Z Cocteau Twins bym już duetu w ogóle nie zestawiał. Niech będzie, że ze względu na to, jak bardzo Cocteau Twins zmieniali swój styl.
Przesłuchałem więc to nowe Beach House tyle razy, na ile pozwolił mi udostępniony stream, robiąc do tego bezsensowne notatki składające się z tych słów, które w kontekście Beach House pojawiały się już wielokrotnie, po czym niespodziewanie doznałem olśnienia, słuchając nowej płyty grupy The Fratellis Eyes Wide, Tongue Tied, która nie ma z Beach House prawie nic wspólnego (prócz tego, że szkocki zespół istnieje z grubsza tak samo długo – ok. 10 lat). Jest wesołkowatą, drugoligową grupą, a wśród krytyków cieszą się marną reputacją. Ale po całym dniu słuchania Beach House naturalność i rhythm’n’bluesowa rytmika Fratellich zyskała dla mnie wartość. Poczucie humoru i bezpretensjonalność tej w istocie dość głupawej muzyki, która tęskni za Ameryką niczym Beach House za Europą, wydały mi się ożywcze. Ale najbardziej uderzyło mnie to, że podobnie jak Beach House rzecz, wprawdzie z większą bezczelnością i dezynwolturą, ale zmierza donikąd. Bo przecież i w towarzystwie Alexa Scally’ego i Victorii Legrand odbyłem mianowicie tzw. podróż muzyczną, która skończyła się dokładnie w tym samym punkcie, co rozpoczęła.
Są oczywiście tacy, którzy wiedzieli to już wcześniej. Przyznaję. Wśród morza tekstów o Beach House przeczytać można było już i o tym, że skończyli się na każdej z czterech poprzednich płyt. Z reguły to rozczarowanie jest jakoś skorelowane z momentem, w którym się ten zespół polubiło. Nie będę więc robił uników – nic mnie już nie powstrzyma przed zakończeniem opowieści o tej płycie sentencją rodem z Coelho, że to, co kiedyś było urokliwe, wcześniej czy później stanie się drażniącą manierą. A przy piątej podobnej płycie to już nie kwestia „czy”, tylko kwestia „kiedy”.
BEACH HOUSE Depression Cherry, Sub Pop/Bella Union 2015, 6/10
A The Fratellis 5/10, jeśli kogoś w ogóle ta informacja interesuje.
Komentarze
Beach House wyciekl juz na poczatku lipca, sprobowalem i bez zalu po kilku odsluchach usunolem z playera. To nie bedzie precyzyjne okreslenie ale nazwalbym ta plyte po prostu – nudna i na sile, Zadnych ladnych piosenek, generalnie – buu. Jaki tam dream pop : ) Za to – 10 dni pozniej pojawil sie Yo La Tengo i okreslenie Dream Pop nabralo nowego znaczenia. Dla mnie kazdy album YLT to definiowanie aktualnego trendu w indie (osobiscie uwazam, ze uzywanie tego slowa ma sens, jezeli rozumiemy je w baaardzo szerokim znaczeniu). Aktualna definicja YLT, wylacznie moja opinia, to – Dream Pop z… gotyckimi elementam. Sam fakt pojawienia sie tam Roberta Smitha, cos musi oznaczac : ) Wykonanie ‚Friday I’m in Love’ w wykonaniu Georgie Hubley jest przeurocze. Zreszta spiewaja na zmiane i… jest mocno inaczej niz na poprzednim albumie. Tak inaczej, ze z niecierpliwoscia czekam na recenzje. Szczerze mowiac to slucham od miesiaca i tak naprawde nie wiem co myslec. Z drugiej strony wszystkie plyty YLT sa genialne wiec dlaczego ta miala by nie byc : ) Na koniec cos zupelnie off. Cos co chcialem napisac w komentarzu wczesniej, ale nie bylo czasu. Czy Artur Rojek moglby sprobowac zaprosic YLT i Erlenda Oye na nastepny rok? EO dlatego, ze wciaz slucham ‚Legao’ i nie moze mi sie znudzic. Zachecam do powrotu. Zwyczajni Nadzwyczajni – to chyba dobry tytul na recenzje nowego YLT.