Ulotny wdzięk Kate Bush

Nie ma nic bardziej perwersyjnego niż sposób, w jaki Kate Bush łączy tradycjonalistów i alternatywną młodzież. Dla konserwatystów ceniących ambitny pop z lat 80., artystowski i barokowy, bywa czasem najmłodszą w historii (no, może poza Tori Amos) wokalistką wartą słuchania. A z drugiej strony – kłania się jej nisko pokolenie dwudziestolatków, z chillwave’owcami włącznie, no i jeszcze nowe gwiazdy pokroju Joanny Newsom. Ci wyczuwają pod tym barokiem tajemnicę, mgłę romantyzmu, zapach dzieciństwa. Sam odkupiłem sobie „Hounds of Love”, zafascynowany tym nowym odbiorem, choć Kate Bush była dla mnie zawsze miłością nie-do-końca. Obietnicą miłości. A na końcu zwykle lekkim zawodem – może dlatego, że mimo wyjątkowego jak na tamtą epokę wyemancypowania muzycznego i panowania nad całością, niebywałego perfekcjonizmu, jakiegoś elementu bezczelności, niepokorności mi w tej jej wizji brakowało. Ten wdzięk bywał, cholera, ulotny.

Fakt, że na „Hounds of Love”, co truizmem pewnie jest, wypada najlepiej. Ale świetnie wspominam też mój pierwszy kontakt z „The Sensual World” lata temu. Teraz mam okazję do rewizji tego materiału, bo Kate Bush – nie rozpieszczająca dalej fanów nowym repertuarem – postanowiła odkurzyć dwie mniej entuzjastycznie odbierane płyty – „TSW” właśnie oraz „The Red Shoes”. I pokazać nam jeden album z tytułową „wersją reżyserską” poszczególnych kawałków. Brzmi nieźle. I do niedawna, gdy album był w zapowiedziach, ustawiała się po niego w wysyłkowych sklepach brytyjskich niezła kolejka. Teraz już jest, więc można stwierdzić, czy było warto.

Na początek jasna sprawa: jeśli z dwóch nie najgorszych w sumie płyt zrobi się jedną, to z lekką poprawką na koncepty (u KB wszechobecne) prawie zawsze efekt będzie lepszy. „Director’s Cut” jest więc niezłym zestawem. Kilka utworów autorka nie tylko przemiksowała, ale wręcz NAGRAŁA od nowa. Największe wrażenie pod tym względem robi „This Woman’s Work” w wersji naprawdę kameralnej, a nie tylko „pseudokameralnej”, na fortepian i tony pogłosu, jak to się robiło pod koniec lat 80. W „Deeper Understanding” poszła na całość, wykorzystując wokoder w chórku i Auto-Tune na głównej linii refrenu – bardzo kontrowersyjny (biorąc pod uwagę tradycjonalistów, o których było w pierwszych zdaniach tej recenzji) ruch. No i jeśli to nie fascynacja Jamesem Blakiem albo kanye Westem, to co nią jest?

Wydawałoby się więc, że wszystko zmierza w dobrym kierunku. Kiedy słucham „The Song of Solomon”, w mocnych partiach basu dostrzegam prawie dubową moc, zawsze modną, a dziś odbieraną doskonale. Nawet dudy we „Flower of the Mountain” jestem w stanie ścierpieć, bo uznaję, że ten utwór – oryginalnie tytułowy z „The Sensual World” Kate Bush wzbogaciła o tekst Joyce’a, który zawsze miał tu być, ale kiedyś nie udało jej się dostać zgody na wykorzystanie. Poza tym część elementów obu superprodukcji (obie płyty nagrywane były z udziałem jakiejś absurdalnej liczby gości) sprytnie zostawiła na starych taśmach, odchudzając aranże. Ale gdzie indziej KB zabrnęła w ślepy zaułek. W niektórych fragmentach z „The Red Shoes” („And So is Love”) pozostawiła te nieznośne partie gitarowe Jeffa Becka i Erica Claptona (przepraszam, są wielcy, ale nie na tym albumie) i chórki rodem z późnego Pink Floyd. A „Rubberband Girl” zmasakrowała riffem w stylu Stonesów, niszcząc klimat produkcji z lat 80., cenny w jej nagraniach – tego już chillwave’owcy jej nie darują. Ale to już nie jest muzyka z WTEDY, tylko jej wersja z DZIŚ. I mimo wszystkich uwag słuchanie i odkrywanie różnic to fascynujące doświadczenie, nawet jeśli sama płyta przełomowa nie jest, a KB znów ulatuje i znów nie da się ukochać.

KATE BUSH „Director’s Cut”
Fish People/EMI 2011
7/10
Trzeba posłuchać:
„The Song of Solomon”, „Deeper Understanding”, „This Woman’s Work”.