Dziś tylko wiejska muzyka
Będzie – stosownie do nastroju, jaki panuje w oblężonej Warszawie – o petardach wiejskości: country, folku i bluesa. Nazwisko Jake Xerxes Fussell nie każdemu coś powie, muszę więc zacząć od tego, że w tym roku rozłożył na łopatki Boba Dylana. Tego samego, któremu moi koledzy przyznali maksymalne noty i tego samego, który – przyznaję – strzelił ostatnio piękną mowę, przyjmując kolejną honorową nagrodę. W mowie tej Dylan zresztą stara się wytrącić argumenty z ręki krytykom. Co opowiada i dlaczego jednak nie ma racji? I skąd ten Fussell?
Bob Dylan przemawiał tak oto (dokonałem pewnej edycji):
Krytycy mówią, że charczę, że brzmię jak ropucha. Dlaczego nie powiedzą tego samego o Tomie Waitsie? Krytycy mówią, że nie mam głosu. Dlaczego nie powiedzą tego samego o Leonardzie Cohenie? Dlaczego mnie mierzą inną miarką? Krytycy mówią, że nie potrafię utrzymać się w tonacji i jeszcze gadam w trakcie piosenki. Doprawdy? Nigdy nie słyszałem, żeby to mówili o Lou Reedzie. Że mam niewielką skalę głosu? Kiedy ostatnio słuchaliście Dr. Johna? Że brak mi dykcji? Czy kiedykolwiek mieliście do czynienia z Charleyem Pattonem, Robertem Johnsonem czy Muddym Watersem?
Dylan ma oczywiście rację – jeśli pominąć fakt, że na całej linii mija się z prawdą. Całe recenzje piosenek Waitsa oparte są na tym, że charczy, recenzje Cohena – że możliwości głosowe niewielkie, a Lou Reeda – że mamrocze. Ale któż by czytał recenzje? Poza tym Dylanowi umyka jeden fakt podstawowy: podczas gdy wśród reszty towarzystwa wady te są równo rozłożone, tylko on dysponuje PEŁNYM pakietem. Co jednak czyni z niego przypadek wyjątkowy. Ale pytanie „Dlaczego ja, Panie?”, które zadał dalej w trakcie swojej mowy, oczywiście pozostaje aktualne.
Każda z tych wad może oczywiście stać się zaletą, gdy odpowiednio ją wykorzystać – i o tym Dylan wie pewnie równie dobrze, co cała reszta wymienionego wyżej towarzystwa. Ba, bez jakiejś drobnej wady czasem zdecydowanie trudniej. Dlatego należy okazać szczególne zainteresowanie młodziutkim Jakiem Xerxesem Fussellem, synem folklorysty, wychowanym w Georgii, a urodzonym w Durham w Północnej Karolinie (jak Sam Beam, czyli Iron & Wine). Bo Fussell – jak to nowe pokolenie – nie ma żadnej z tych wad, więc pewnie będzie miał pod górkę. Śpiewa czysto, skalę ma sporą, z ładną chrypką, gdy trzeba, dykcję lepszą niż większość polskich prezenterów telewizyjnych.
Co więcej, Fussell należy też do dobrze wykształconego pokolenia wnuków starej folkowej fali. Debiutuje zestawem utworów wyjętych z przedwojennych archiwów. Są w nim najstarsze piosenki bluesowe, pieśni z Appalachów („Star Girl”), nowe aranżacje motywów wyjętych z nagrań terenowych Alana Lomaxa (kapitalne „Raggy Levy”) i George’a Mitchella. Ukochane, przepisane z pietyzmem, zaśpiewane z czułością, a zagrane tak, że dziś Dylan powinien się wstydzić. Jeśli na kimś zrobiło wrażenie nowe spojrzenie na country i folk zaproponowane swego czasu przez Uncle Tupelo, Calexico czy właśnie Iron & Wine, to teraz powinien nasłuchiwać nowości z obozu Paradise of Bachelors, a ta właśnie wytwórnia firmuje debiut Fussella. Płytę pomógł mu nagrać genialny gitarzysta William Tyler z Nashville – ktoś, kogo brakuje w otoczeniu Dylana, spec od techniki fingerpicking przywracający stareńkim utworom świeżość brzmienia swoimi żwawymi pasażami na metalowych strunach, ale nie odbierający im duszy. Już intro do pierwszego na płycie „All in Down and Out” z hawajską gitarą Chrisa Scruggsa (pisałem o tym, że na „Shadows in the Night” pod tym względem monotonnie – proszę dla porównania posłuchać tego) pokazuje wdzięk i proporcje, jakie będą tu dominować. Skład uzupełnia mandolina, bas, perkusja i skrzypce. Produkcja Marka Neversa (Lambchop!) tylko uzupełnia ten kolejny kapitalny muzyczny ślad fascynacji prehistorią muzyki rozrywkowej. Można to stawiać obok „Bracie, gdzie jesteś?” i „Inside Llewyn Davis”. Zresztą pojawiły się już – niebezzasadne – porównania Fussella z Dave’em Van Ronkiem. A od Van Ronka do Dylana już blisko, w zasięgu traktora w każdym razie.
JAKE XERXES FUSSELL „Jake Xerxes Fussell”
Paradise of Bachelors 2015
Trzeba posłuchać: „All in Down and Out”, „Let Me Lose”, „Raggy Levy”, „Pork and Beans”.
Komentarze
Podobno nie u wszystkich widać wersję z SC, a kolega mi podrzucił link do Spotify: https://open.spotify.com/album/6tJqwIIwuP6GDGy978CHhK
Natalie Prass, Jessica Pratt, Jake Xerxes Fussell, Sturgill Simpson …Nowe „gwiazdy” Uncut, Mojo … Zjem własne buty, jeśli za 2-3 sezony ktokolwiek będzie o nich pamiętał …. Nie mówiąc o pamięci po upływie lat 40-tu-50ciu, jak w przypadku przywołanych Dylana, Waitsa, Cohena … Ot takie błahe i nic nie znaczące błyskotki świecące cudzym blaskiem … „Dylan powinien się wstydzić”? Wolne żarty …
@tech-no-logic –> Cóż, pudło. To właśnie klasyczny status „Shadows…” Dylana jest dogmatem tych samych „Uncut” i „Mojo”, gdzie dostał – tak się składa – wyższe noty niż Fussell, Prass czy Pratt. Nic nie ujmując ani jemu, ani Waitsowi czy Cohenowi, których uwielbiam – każdy ma chwilę słabszej formy. I właśnie dlatego nie warto do końca wierzyć temu, co piszą, tylko słuchać.
Kiedyś na tym blogu odkryłem dla siebie Billa Callahana, którego dzisiaj znam na pamięć. Coś czuję, że Fussell jest z tej samej bajki. Więcej takich odkryć bym sobie życzył 🙂
@ Bartek Chacinski -> Nieładnie tak pisać „pudło”, jakby obiektywna racja była nieodwołalnie i ostatecznie tylko po jednej stronie! Tak się składa, że wszystkich wymienionych przeze mnie młodych artystów widziałem na żywo zanim – podejrzewam – Pan Redaktor o nich przeczytał …. I jeszcze: dla Uncut i Mojo Dylan, Cohen są dominującym paradygmatem (i nie ma w tym nic złego!), ale też wszystko, co jakkolwiek wpisuje się w ten paradygmat wynoszone jest pod niebiosa – moim skromnym zdaniem – zdecydowanie przedwcześnie. No ale w branży musi być wieczny ruch … I w tym sensie Uncut nie różni się niczym od Wire, czy Pitchforka …
@Multabazao Ursa -> uwielbiam wszystkich Callahanów, Oldhamów, Molinów, Howe Gelbów etc – tylko że są to właśnie przykłady WIELKICH, którzy budowali swą karierę przez lata; wszystko o nich można powiedzieć tylko nie to, że są (byli) gwiazdami jednego sezonu … Czy będzie tak z Fussellem- śmiem wątpić, ale czas pokaże
@tech-no-logic –> „Pudło” odnosiło się do tego, że wycelował Pan w stronę „Uncut” czy „Mojo” żal o lansowanie sezonowych (to Pana opinia) gwiazdek. Tymczasem lans ten to zaledwie ogryzki z łamów udostępnianych Dylanowi i Cohenowi. Zadaniem Polifonii od początku istnienia tego bloga jest te proporcje wyrównywać – również polska prasa zapatrzona jest w te postaci dość bezkrytycznie, co warto wykorzystać, żeby jednak o Fussellu czy Pratt opowiedzieć. Tym bardziej, skoro (to moja opinia) ich najnowsze propozycje są ciekawsze od najnowszego Dylana. A w branży nie tylko musi, ale i powinien być ruch. Bo w muzyce ruch jest. A żeby mógł Pan dziś dalej słuchać Molinów, Oldhamów i Gelbów, ktoś wcześniej inwestował w nich swój czas, uczucia i pieniądze (po części te same tytuły!) – nawet gdy mówili mu, że wyżej Dylana nie podskoczą.
Co do tego, że pierwszy Pan widział coś opisanego na tym blogu na żywo, dotknął – oczywiście, żyjemy w realiach świata, w którym zawsze ktoś przed nami już był, albo jest bliżej itd. Fakt, że zawsze wśród czytelników jest ktoś lepiej ode mnie zorientowany w danej dziedzinie, przyjmuję jako pewnik. Warto podchodzić do niego spokojnie, jako do prawa powszechnego 🙂
@Multabazao Ursa –> Dzięki, będę się starał.
@Bartek Chaciński -> tak tylko gwoli ścisłości-ostatni nr Uncut 02/2015: płyta miesiąca: Natalie Prass, 3 pełne strony, ocena 8/10; Jesica Pratt, cała pełna strona, ocena 8/10; Fussell, ocena 8/10. Na dołączonej płycie kto? Prass, Pratt, Fussell …. Niezłe ogryzki … W tym samym numerze zapowiedź nowej płyty Dylana, pół strony … Ale tak w ogóle to z większością tez Polifonii zazwyczaj się zgadzam, generalnie to świetny blog, bardzo dobre teksty, poza tym wielkie ukłony za wieloletnią popularyzację muzyki spoza (a nawet bardzo spoza) głównego nurtu …. Bo jest tam miejsce i dla Dylanów i dla Fussellów 🙂
@tech-no-logic –> Ważne, że co do wniosków się zgadzamy 🙂 Co do tego Dylana i Uncuta – recenzja była miesiąc wcześniej, sporo miejsca to zabrało (i 9/10; w Mojo 5/5), ale nie chcę się już licytować.
Dzisiaj sluchalem J X Fussela z vinylu (Palace of Ba) i bardzo mi przypominal niejakiego
wokaliste ukrywajecego sie pod pseudonimem The Tallest Man On Earth , czyli Kristiana Mattsona rodem ze Szwecji – jakze te same zrodla inspiracji, rottsy americana.
Dylan zafascynowany Frankiem Sinatra to jednak cos zupelnie innego.”Shadows in the night” (Columbia/Sony).Dylan sam wyznaje, ze Sinatry szalgiery przemawiaja bardziej do sluchacza, anizeli jego wlasne.
The Tallest Man On Earth https://www.youtube.com/watch?v=5KKbit-l9CM