Spowiedź poświąteczna recenzenta
Święta, Nowy Rok i jeszcze to trzecie święto, którego jeszcze nie wiemy jak świętować, to taki okres, kiedy nawet najbardziej gburowaty recenzent musi chwilę pogadać w realu o swoich całorocznych typach. Przy stole słyszy więc słowa prawdy: Ja rozumiem, że te podsumowania, ważne płyty i tak dalej, tylko jak tego słuchać, tego Swans? Święta to zresztą trudny czas, żeby w ogóle na takie pytanie odpowiedzieć. No bo przecież chwilowo zawieszone zostało wszystko, co nie jest kolędą. A już w szczególności Swans. Próbuję się więc wczuć w rolę tych, dla których wszechobecne Swans to rzeczywiście coś przykrego w słuchaniu – bo przecież rozumiem taką reakcję… Ale to nie wszystko, bo dziś – jako że rozpoczynam kolejne umowne 12 miesięcy na blogu – będzie jeszcze więcej autotematyzmu.
Kolega, który zasłużony jest bardzo w promowaniu antyprzebojów w kultowym radiu dla młodzieży, prosi mnie o podsumowanie roku na radiowej antenie: Tylko wiesz, ty słuchasz takiej różnej muzyki, więc może powiedz coś o płytach, które słuchacze radia mogą znać. Jasne, rozumiem: mam opowiedzieć o tym, co mi się podobało, biorąc pod uwagę to, co może się z tego, co mi się podobało, spodobać innym. Tylko co się stało takiego, że trudno nam się porozumieć, a jeszcze trudniej tak po prostu powiedzieć: Podobało mi się, więc posłuchaj. No bo przecież nie ma nic bardziej naturalnego w polecaniu sobie muzyki. A jednak mam wrażenie, że coraz więcej osób, nawet tych z bliskiego otoczenia, na moją krytykę Pink Floyd i chwalenie Ariela Pinka patrzy jak na jakieś mniej lub bardziej szkodliwe dziwactwo (choć najwięcej tego typu reakcji zebrałem chyba na facebookowym forum fanów Piotra Kaczkowskiego). Czasem nawet jak na sekciarskie zamknięcie.
O tym, że to nie zamknięcie ani problem sekciarstwa, staram się opowiedzieć w tekście w bieżącym wydaniu magazynu „Press” – te recenzenckie wybory to czasem efekt naprawdę niemal fizjologicznej reakcji na rzeczy wtórne i banalne, a reakcja na doskonale skrojoną płytę Ariela Pinka była naturalną aprobatą dla zestawu utworów, który trzyma suspens do ostatniej minuty i pozwala przez cały czas trwania albumu bawić się przednio i na poziomie intelektualnym, i na poziomie prostych emocji. Jak pewnie zauważyła większość z Czytelników tego bloga, więcej tu właśnie werdyktów dyktowanych emocjami niż potrzebą budowania intelektualnych narracji.
Zmiana daty to dobry moment, żeby przypomnieć, o czym jest ten blog. Wiedzą to oczywiście do znudzenia ci, którzy śledzą go od początku, ale komu by się chciało przesuwać wpis po wpisie do tyłu. Zatem przypomnę: jest specyficzną próbą zakłócania fal kultury. Przyciągania uwagi tym, co w mojej opinii mocne, często przewartościowane, by przedstawić przy okazji to, co w mojej opinii niedowartościowane. Dwupakiem opinii na temat głośny i na temat, który warto by było nagłośnić bardziej.
Wyjaśniam. To jak z filmem „Whiplash”. Pewnie powinienem zacząć od tego miejsca, żeby przedstawić coś, co wydaje się najmniej chodliwym podzbiorem zbioru płyt solowych, czyli solową płytą perkusyjną. No bo mamy film o perkusiście, który zarobił dotąd 6 mln dolarów i nawet w polskich kinach będzie miał widownię kilkakrotnie większą niż nakład najpopularniejszej płyty jazzowej. Więc w typowym dla Polifonii wpisie zacząłbym tutaj, żeby skończyć na albumie Huberta Zemlera, nieopisywanej tu jeszcze płycie perkusyjnej, drugiej solówce w katalogu warszawskiego muzyka, z pewnością jednego z najwybitniejszych dziś instrumentalistów młodego pokolenia. Możecie go kojarzyć z całego spektrum działań w muzyce – od orkiestry symfonicznej, po grupę Incarnations.
Tyle że oczywiście Zemler z figurą z filmu „Whiplash” niewiele ma wspólnego. Wystarczyło prześledzić jego występy w niedawnym telewizyjnym koncercie-maratonie na 10-lecie Lado ABC (można pewnie złapać jakieś powtórki na TVP Kultura – i warto). Byłem zafascynowany tyleż jego solowym mikrorecitalem (poszczególni wykonawcy prezentowali się przez kilka minut), na którym pokazał rewelacyjną technikę w budowaniu polirytmicznych partii – bez szaleństwa i tanich popisów. To był – o ile mnie pamięć nie myli – utwór „Dji” z nowej płyty. Inspirowany trochę graniem afrykańskim, trochę perkusyjnym minimalizmem spod znaku Bang on a Can. Cały występ, elegancki i czysty, znaczył tyle, co kilka zdań wyjaśnienia, w jaki sposób perkusja może zbudować strukturę całego utworu zamiast tylko służyć jako kręgosłup. Jeszcze dalszy do stereotypowego wizerunku spoconego faceta tłukącego bez litości w bębny był występ Zemlera w składzie Slalomu. Fakt, pierwsza płyta tej formacji nie przekonała mnie może do końca, ale występ na 10-leciu Lado był świetny, a kamera powinna śledzić non-stop właśnie ruchy Zemlera, który wszystkie przejścia i rockowe figury – często przerysowywane przez bębniarzy gestem – grał bez najmniejszego wysiłku, wręcz lekko.
Płyty „Gostak & Doshes” słuchałem więc przez święta na nowo, żeby odnaleźć w niej te wszystkie cechy, które widziałem w czasie występu. I oczywiście odnalazłem je tu bez trudu. Resztę zalet tego albumu już znałem dobrze – łatwym wejściem, przepustką okazują się tu dwie przeróbki tematów znanych z płyty Suaves Fugures (Piotr Kurek i Sylvia Monnier – pisałem o tym projekcie tutaj). Oryginalnie niosących motywy syntezatorowe, tutaj odtworzonych przez Zemlera do spółki z wibrafonistą Miłoszem Pekalą. Dość wiernych oryginałom, bardzo atrakcyjnych, wręcz ładnych i burzących resztki stereotypów dotyczących tego, czym perkusja jest. W tych wibrafonowych melodiach na tle dźwięków wydobywanych przez Zemlera (jak sądzę) z blach zestawu perkusyjnego najlepiej słychać to, co jest dla albumu kluczowe: fenomenalne brzmienie, wykorzystanie naturalnej akustyki kamedulskiego kościoła na warszawskich Bielanach, miejsca szczególnego zresztą pod każdym względem, którego tajemnicę pomógł zgłębić realizator całości, Sebastian Witkowski. Wszystko, nawet zamykający płytę, najbogatszy gdy chodzi o paletę wykorzystanych brzmień i technik utwór tytułowy, to nie jest jakaś niszowa, sekciarska muzyka. Można tego słuchać bez przygotowania, choć oczywiście nie w czasie podróży metrem albo rozmowy z przyjaciółmi. Znakomity album.
A Swans w tym czasie zaprosili na Open’era i za rok już nawet w prime timie będzie można mówić, jak bardzo są mocni. To zaproszenie też zresztą świadczy o tym, że wszystkie te podziały, o których myślałem przy świątecznym stole, są zdecydowanie umowne.
HUBERT ZEMLER „Gostak & Doshes”
Bołt 2014
Trzeba posłuchać: obie części „Variations on a theme by Suaves Figures”, „Franciszek”.
Komentarze
Przyznam się,że ostatnią płytę Swans przesłuchałem tylko jeden raz.Po prostu nie można jej słuchać ot tak sobie np przy obiedzie.Ten album miażdży emocjonalnie swoją gęstą i duszno-klaustrofobiczna atmosferą dlatego pomimo iż muzykę na nim zawartą uważam za udaną to jednak nie wracałem już do niej w ubiegłym roku.
Ja zaczynam dzień od „Some things we do” zamiast pacierza.
A ja polecam Zemlera też w wersji koncertowej:
https://instytutimprowizacji.wordpress.com/2015/01/13/hubert-zemler-solo-w-mozgu-powszechnym/