Jak oszukano roczne podsumowania
Właściwie to jeden człowiek je oszukał. Michael Eugene Archer, znany lepiej jako D’Angelo. Mistrz prokrastynacji: najpierw przez 14 lat zapowiadał nowy album (po „Voodoo”, uznawanej przez wiele gazet – w tym „Machinę”, wieki temu – za jedną z najlepszych płyt roku 2000), dziennikarze dostali nawet informację o styczniowej premierze w roku 2015, by nagle przyspieszyć publikację. Ściśle według najlepszych zasad: odwlekaj decyzję do ostatniej chwili, a potem podejmij ją błyskawicznie. „Black Messiah” ukazał się więc 15 grudnia – zupełnie nagle, niczym ostatni album Beyonce, jest jednak płytą bez porównania ważniejszą niż album czołowej gwiazdy popu. A sam D’Angelo przyspieszył wydanie pod wpływem doniesień o zamieszkach w amerykańskim Ferguson związanych ze sprawą czarnego nastolatka zabitego przez miejscowego policjanta. I jest to powrót do przeszłości w trzech ważnych muzycznie i społecznie sferach.
Po pierwsze, pod butnym tytułem „Black Messiah” (chyba nie tylko ja mam skojarzenia z ubiegłorocznym „Yeezusem” Kanye Westa?) kryje się zwrot ku dawnym ideom politycznego zaangażowania wielkich postaci soulu, takich jak James Brown, Gil Scott-Heron czy Edwin Starr. Sam koncept „mesjasza” jest dość mętny i odnosi się – wg słów samego artysty – do całej czarnej społeczności. Bardziej trąci to więc mesjanizmem niż wybujałym ego, bardziej nawiązuje do afrofuturyzmu, zresztą osadzenie płyty na poziomie aranżacji w gęstym, psychodelicznym funku bardzo przybliża ją do czasów Funkadelic. D’Angelo częściej zadaje pytania („O co walczymy?”) lub rzuca ogólne spostrzeżenia („Chcieliśmy tylko móc szanse przemówić”) niż udziela jasnych odpowiedzi czy wskazówek. Jest jak najdalszy od doraźności. Pokazuje soul jako nieagresywną, wręcz zdystansowaną muzykę, która jednocześnie może być zaangażowana (Marvin Gaye). Muzycznie (to już „po drugie”) D’Angelo na nowej płycie wpisuje się w linię Sly & The Family Stone, Steviego Wondera i Prince’a. To muzyka lekka, a przy tym daleka od banału i jednorazowości. Skupiona w znacznej mierze na wirtuozerii, w dużej mierze ograniczającej się do samego D’Angelo, bo (tu pojawiają się skojarzenia z Brianem Wilsonem – wywołane też przez sam powolny tryb pracy i perfekcjonizm) to przecież multiinstrumentalista, odpowiadający na swojej płycie za partie różnych instrumentów. W tym znakomite gitary, nie gorsze niż te z albumów Prince’a. Czyżby również tę partię hiszpańskiej gitary w ładnym „Really Love”? W każdym razie obecność w składzie grupy The Vanguard Jamesa Gadsona i Questlove’a wskazuje na to, że kto inny odpowiadał za partie perkusji.
Jest wreszcie trzeci aspekt sprawy, który na razie mi umyka – produkcja. Wiadomo od dawna, że D’Angelo przy pracy nad tym albumem ogarnięty był obsesją całkowicie analogowej realizacji dźwięku. Co kilkanaście lat temu nie było czymś oczywistym, a dziś wydaje się dużo bardziej zrozumiałe. W połączeniu z tym, że „Black Messiah” jest albumem odświeżająco stroniącym od elektroniki, samplingu i nowoczesnych zabiegów studyjnych. Nagrał więc album stuprocentowo analogowy, a ja na razie muszę go słuchać w wersji internetowej, streamowanej, ersatzowej. Na fizyczną będę musiał zapewne poczekać przynajmniej do świąt, a może i do stycznia. Biorąc od uwagę głębokość tych aranżacji i liczbę szczegółów, nie podejmuję się więc na razie punktować, na pewno jednak jest to płyta, o której w święta będzie się rozmawiać, niekoniecznie tylko w kręgach Afroamerykanów, i jedna z ważniejszych, jakie w ciągu roku wyszły.
Dlatego właśnie magazyny, które już ogłosiły swoje dziesiątki, dwudziestki czy setki, będą teraz musiały przygotować erraty. Tylko amerykański święty Mikołaj ma jeszcze szanse zmienić zawartość worka, o czym moim zdaniem dobrze wiedzieli doradzający D’Angelo pr-owcy. Bo za niewątpliwym mistrzostwem autorów tego albumu kryje się oczywiście niemały marketingowy refleks. Czarny Mesjasz zstąpił nie tylko tuż przed świętami Bożego Narodzenia, ale też w wyjątkowo ogołoconym z wydarzeń momencie w roku. Nie spodziewałbym się, że dziś jeden soulowy wokalista zatrzyma bądź rozgrzeje na nowo manifestacje w Ferguson, ale na pewno rozgrzał na nowo atmosferę wokół siebie.
A podsumowania roku na Polifonii już od poniedziałku.
D’ANGELO & THE VANGUARD „Black Messiah”
RCA 2014
Trzeba posłuchać: „The Charade”, „Till It’s Done (Tutu)”, „Betray My Heart”, „The Door”, „Another Life”, „Really Love”. Poniżej utwór „Sugah Daddy”.
Komentarze
Dlatego nie ma co się spieszyć za bardzo z podsumowaniami, bo ostatnio rok w rok ktoś zaskakuje w ostatnim momencie. Płyta D’Angelo znakomita, i faktycznie wielokrotnego użytku, będę się w nią wgryzał przez długi czas. Tylko szkoda, że winyl dopiero w lutym, bo ta muzyka jest stworzona pod ten nośnik, chyba nawet rip na Spotify jest z winyla, bo nie dość, że słychać trzaski, to jeszcze w pewnym momencie słychać charakterystyczny dźwięk gdy igła dochodzi do końca płyty.
Dzisiaj w tvp2 o 20:05 będą przygłupie „Wakacje z kabaretem”‚ o godz. 22.05 przeżute i wydałoby się już dawno wydalone „Jak rozpętałem II wojnę światową” Dopiero o północy świeży koncert poświęcony Grzegorzowi Ciechowskiemu. TVP 2 jest telewizją publiczną.
Czasami przesuwa się premierę potencjalnie oscarowego filmu, żeby uniknął silnej konkurencji w danym roku. Tu artysta miał przynajmniej lepsze powody.
Czekam, kiedy wreszcie dziennikarze przyznają, że stosują kalendarz francuski rewolucyjny albo egipski, albo etiopski (rok trwający od września do września).