Nikt go nie pamięta, a wszyscy znają
Może się to wydać dziwne, ale wczorajsza informacja o śmierci Raphaela Ravenscrofta poruszyła mnie mocniej niż inne artystyczne pożegnania ostatnich miesięcy. Nie dlatego, że był dla mnie idolem czy gigantem, tylko z uwagi na niecodzienne komentarze pod pożegnalnymi tekstami o szkockim saksofoniście w brytyjskiej prasie. Komentarze typu: „Jeszcze niedawno widziałem go jak grał w pubie obok”, „Miałem kiedyś amatorski zespół, Ravenscroft nagrał nam solo za friko”, „To był równy gość, nie zadzierał nosa”. Zmarł mianowicie podwykonawca, a z podwykonawcami, sidemanami, muzykami do wynajęcia przemysł muzyczny po rozrywkowej stronie obchodzi się dość chłodno. Nawet jeśli taki drugoplanowy aktor jest wykonawcą pierwszoplanowego motywu, który znają wszyscy (nawet młodzi klerycy, O:24 w nagraniu poniżej):
To działa na wyobraźnię: zatrudniają saksofonistę na sesje Gerry’ego Rafferty’ego, do piosenki „Baker Street”, która ma linię wokalną i strukturę akordową. On ma dograć saksofonowe solo. Tyle że saksofonowe solo staje się tym, co ludzie kojarzą z tą piosenką. Staje się motywem, który zagłusza w pamięci wszystko inne. Płacą mu za to 27 funtów, w dodatku – jeśli wierzyć legendzie, którą powtarzają dziś wszystkie media – czekiem bez pokrycia. A Rafferty zarabia do końca życia 80 tys. funtów rocznie z tantiem. Sprawiedliwe? Cóż, w tej rozrywkowej branży wykonawca nigdy za dobrze nie miał. Ale Ravenscroft przez lata żałował głównie tego, że słynnego motywu nie zagrał idealnie w tonacji:
Trudno by pewnie było uwierzyć w opowieść, gdyby nie to, że Ravenscrofta przez lata wynajmowali także inni muzycy: Robert Plant, Mike Oldfield („Earth Moving”), Marvin Gaye („In Our Lifetime”), Pink Floyd (połączył granie na „The Final Cut” ze współpracą z Watersem na jego pierwszej płycie), a nawet grupa Daft Punk. Nie udało mi się zidentyfikować sesji ani koncertu, na których współpracował z tymi ostatnimi, ale cóż – wpis w życiorysie mówi wyraźnie o Francuzach. Przy okazji śmierci brytyjskiego saksofonisty – który jednocześnie był znanym nauczycielem gry na instrumencie i autorem podręczników – „Guardian” wpadł błyskawicznie na bardzo sympatyczny pomysł. W zbiorczym tekście przypominają – choćby skrótowo – innych bohaterów drugiego planu. Steve’a Gregory’ego znanego z saksofonowego intra „Careless Whispers” czy Ala Koopera, autora partii organowej w oryginalnej, Dylanowskiej wersji „Like a Rolling Stone”. Każde takie nazwisko, choćbyśmy je sobie przypominali w pogrzebowym kontekście, jest pretekstem do przeszukiwania muzycznych dyskografii nie wzdłuż chronologii jakiejś gwiazdy, tylko w poprzek, przez osobę sidemana, którego działalność może niemało powiedzieć o stylu, duchu epoki. Tak jest z dyskografią Ravenscrofta, gdzieś na przecięciu usychającego popu lat 70. i prób odnalezienia się w nowych piosenkowych formatach przez gwiazdy art-rocka poprzednich dekad. I to mnie też poruszyło: nowa forma surfingu po świecie muzyki. A przynajmniej forma, której nie praktykuję na co dzień. Choć zdarzyło mi się pół roku temu pisać o bohaterach drugiego planu.
Można – poszukując tym sposobem – trafić również na Steve’a Gunna. Wprawdzie działający na Brooklynie gitarzysta ma na koncie niemało solowych nagrań (poprzednią płytę opisywałem na Polifonii), to jednak ciągle najpopularniejsze jego utwory to te, w których pojawiał się u boku Kurta Vile’a jako członek scenicznego składu jego zespołu The Violators. Teraz solo coraz mocniej idzie w piosenki, należy się więc spodziewać, że za parę lat już nie trzeba będzie rzucać nazwy zespołu. Zresztą moim zdaniem propozycja autorska Gunna jest równie ciekawa, a może i ciekawsza niż to, co robi Vile.
Na nowym albumie „Way Out Weather” pokazuje się przede wszystkim jako instrumentalista niebywale wszechstronny. Żongluje tradycją Johna Faheya, a bardziej jeszcze Robbiego Basho czy Michaela Chapmana, stylem starego folku i bluesa („Vildwood”), oferując też parę prostszych utworów dla tej samej folk-rockowej publiczności, dla której grywał w The Violators (choćby „Milly’s Garden”) i nieco więcej bajerów – w sensie mniej oszczędnego składu i bardziej rozbudowanych aranżacji. Bardziej ambitny, jeśli chodzi o gitarowe rzemiosło i konstrukcję utworu, jest finał w postaci „Tommy’s Congo” przenoszącego nas w rejony delikatnej psychodelii i wpływów afrykańskiego bluesa, zarówno jeśli chodzi o płynącą, gęstą rytmikę, jak i misterne partie gitarowe (ale i to jest utwór wokalny). Jednak to, co mi się na tej płycie podoba najbardziej, to styl grania i nagrywania. Amerykanie by na to powiedzieli pewnie jak na krój spodni: „relaxed”. „Wyluzowany” brzmi już z lekka pretensjonalnie. W każdym razie bez wielkiej kompresji i bez nachalności zebrano muzykę w możliwie tradycyjny sposób. Słychać pierwszy i drugi plan, poszczególne instrumenty (czasem dwie, nawet trzy partie gitary jednocześnie) mają tyle przestrzeni, że nie zlewają się w jedną studyjną miazgę. To nie jest żadna wielka płyta, ale czasem milej słucha się mniejszej, która z daleka nie krzyczy, że jest wielka, a na końcu nie rzuca się na odbiorcę, by go zmęczyć w 15 minut. Potrzeba nam takich Gunnów tak samo jak potrzeba Ravenscroftów (to do niego odnosi się świadomie przesadzone hasło tytułowe, nie do Gunna). A gwiazdy same się znajdą.
STEVE GUNN „Way Out Weather”
Paradise of Bachelors 2014
Trzeba posłuchać: Tytułowy, a więc pierwszy, no i ostatni.
Komentarze
A propos gwiazd – słyszał już Redaktor prawdziwą muzykę kosmosu? https://soundcloud.com/nasa