Alternatywa zwiera szeregi

IMG_20140802_215418_edit_edit

No i po Off Festivalu. Dla mnie w tym roku skończył się nawet dzień wcześniej, bo też jedna decyzja grupy Loop – która najpierw przyjęła zaproszenie z Katowic, a potem odwołała trasę – sporo namieszała w moim grafiku. Decyzje zostały podjęte, rezerwacje dokonane, dzieci oddane pod opiekę w określonym terminie. I tak oto Loop występ odwołali, a ja nie zobaczyłem ostatniego festiwalowego dnia, który okazał się może i najmocniejszy, jeśli chodzi o program (myślę tu o Slowdive i Nisennenmondai – co do Fuck Buttons mam wyniesioną z poprzednich koncertów pewność, że było świetnie, co do Belle & Sebastian przekonanie, że było co najmniej poprawnie). Ale refleksjami z pozostałych chętnie się podzielę, czekając na ewentualne uzupełnienia ze strony Czytelników. Tym bardziej, że kilka rzeczy tegoroczna edycja pokazała bardzo dobitnie.

W trudnym dla festiwali sezonie, gdy wojna na gwiazdy osiągnęła apogeum, Off Festival poszedł trochę inną ścieżką niż walczący o wielkie nazwiska Orange i Open’er – ewidentnie odpuścił sobie bicie się o wykonawców, którzy przyprowadzą do Doliny Trzech Stawów własną publiczność odmienną od tutejszej stałej klienteli. A do takich w ostatnich latach należały choćby Smashing Pumpkins czy Iggy Pop z The Stooges. Off oparł się właśnie na tych stałych bywalcach, ewidentnie próbując ich grono rozszerzyć raczej o gości z zagranicy, utwardzając alternatywne podejście. Dlatego pewnie headlinerami stały się kultowe niegdyś, a na scenie pojawiające się po latach Neutral Milk Hotel czy The Jesus and Mary Chain. Po trosze odnosi się to zresztą nawet do Slowdive i stosunkowo długo nieobecnych Belle & Sebastian. Koncerty tych wszystkich zespołów to w tym momencie atrakcja nawet dla fanów z zagranicy, czasem (TJAMC) nawet z Wielkiej Brytanii.

Z jednej strony był to zabieg udany, bo obce języki słyszało się w Katowicach jeszcze częściej niż dotąd. Z drugiej – przyniósł kilka trudnych do zaakceptowania momentów. Dla mnie najgorsza była konfrontacja z TJAMC. Skłóceni bracia Reidowie z trzema jeszcze muzykami pojawili się wprawdzie na scenie, ale zagrali tak, że z Doliny Trzech Stawów odesłałbym ich z automatu do Doliny Charlotty. Tam mogliby grać spokojnie – choćby i repertuar z „Psychocandy”. To był nawet nie cień starych wersji poszczególnych utworów, ale w wypadku tych najstarszych nierzadko wręcz ich zaprzeczenie. Pozbawione hałaśliwej nadbudowy, okazały się bledszymi wersjami przebojów rockandrollowych czy nawet utworów The Rolling Stones, granymi jednak bez takiej energii i zapamiętania, tak jakby bracia Reidowie (William – gitarzysta – mocno się zaokrąglił w Ameryce) zestarzeli się szybciej niż Jagger i Richards. Podobno (wszyscy praktycznie moi znajomi potwierdzają) o niebo lepiej było następnego dnia na Slowdive.

Skoro już jesteśmy przy rozczarowaniach – Michael Rother, który jest świetnym rozmówcą i wydaje się mieć dobrze przemyślane powody tworzenia takiej a nie innej muzyki, pokazał jak można zepsuć ideał, tylko minimalnie inaczej rozkładając akcenty, próbując to i owo unowocześnić, to i owo dodać (czasem więcej linii gitary, kiedy indziej klawiszowe tło, ogólnie nieco zbyt mocno grająca sekcja). Jego koncert, wypełniony muzyką z płyt solowych oraz utworami Harmonii i Neu!, robił wrażenie, ale niestety, oryginałom nie dorównywał. Na pocieszenie po Rotherze następnego dnia wystąpiła grupa Hookworms, która – choć brytyjska – krautrock zapamiętała nieco lepiej:

Podobne zastrzeżenia co do Rothera mam do formacji Tribute To Jerzy Milian, kierowanej przez Bernarda Maselego, który moim zdaniem przyjął złe założenia, próbując pokazać zbyt dużo jazzowych popisów warsztatowych kosztem subtelnego wprowadzania Milianowskich motywów. Wibrafony były, owszem. Tematy też. Ale wydaje mi się, że Skalpel zrobiłby to lepiej, bez żadnych solówek. Ale może lepiej zrobiło się, gdy już uciekłem?

Dobrze za to (a propos tej konwencji) sprawdził się Noon, wystawiony – wspólnie z Marcinerą Awarią na perkusji – w bardzo dobrym czasie. Brzmieniowo był to występ bardzo dopracowany, a muzycznie ciekawy, bo mieszał różne elementy różnorodnych nagrań z archiwum tego producenta. Wokół polskich artystów nie było na szczęście – mimo mikroafery z konkursem – jakiejś niedobrej atmosfery. Z tych, których widziałem – a to dość ograniczone grono – zainteresowali mnie Kobiety, Wild Books i Pictorial Candi. Duże zainteresowanie ogółu wzbudziła za to Dorota Masłowska. Nie chcę się już wypowiadać na temat samych piosenek, ale konwencja, w jakiej zostały zaprezentowane, nie dała wystarczającego dystansu, więc pozostanę przy enigmatycznym i prymitywnym sformułowaniu „gorzej niż na płycie”. Z Polaków był jeszcze ostatniego dnia dyrektor artystyczny imprezy Artur Rojek. Nie wiem, jak wypadł, ale moim zdaniem mógł być suma summarum najszerzej rozpoznawaną w Polsce gwiazdą Offa. Mimo że z grzeczności wymieniano go na koszulka na szarym końcu line-upu.

Tezę o zwieraniu szeregów na widowni potwierdza fakt, że z roku na rok na Off Festival przyjeżdża coraz więcej małych dzieci z rodzicami-festiwalowiczami. Utkwiła mi więc szczególnie w głowie scena z koncertu Clipping, kiedy to kilkuletnia dziewczynka trzymana na barana machała rękami do tych hałaśliwych podkładów. A koncert – jeden z najlepszych i najlepiej przyjętych, jakie tu widziałem – znakomicie przedstawiał materiał z nowej płyty, rapowe rzemiosło, no i prostą, ale niełatwą sztukę budowania podkładów z szumów, zgrzytów i trzasków. Konkurencją na scenie Eksperymentalnej mógłby być co najwyżej zupełnie odmienny występ Franka Fairfielda. Lekka muzyka z okolic bluegrassu, country i folku, wokale i wirtuozeria skrzypcowego (duetowego) grania, a wszystko zbierane na jeden pojemnościowy mikrofon, niczym w filmie „Bracie, gdzie jesteś”. Fairfield był wyraźnie zakłopotany przyjęciem, a offowicze oklaskiwali go i wytupywali chyba nawet mocniej niż kiedyś Omara Souleymana.

Jak zwykle można było liczyć na Afrykańczyków. Orchestre Poly-Rythmo de Cotonou z Beninu zagrała pełen energii koncert (najlepszy basista festiwalu!), przy okazji dając dość starannie już (doświadczenie robi swoje) skonstruowany show. Podobnie świetnymi umiejętnościami – rzadkimi przy stosunkowo młodym wieku – popisywali się zdyscyplinowani członkowie kolektywu John Wizards z RPA, w przybliżeniu coś jak alternatywna odpowiedź na „Graceland” Paula Simona (wiadomo), bardziej jednak taneczna, idąca w stronę R&B czy funku. Dodatkowo popisywali się reorganizacją składu w locie – od orkiestry czterech gitar po zespół klawiszowo-samplerowy. Niemcy z The Notwist mieli z kolei najlepsze brzmienie na głównej scenie spośród wszystkich, których widziałem – przejrzyste i eksponujące ciekawe i dziś poszukiwania formalne zespołu: między post- a art-rockiem. Nawet jeśli stylistyka leciutko się zestarzała. No i dobrze ułożyli swoje festiwalowe show.

Perfekcyjni byli też – ale za to do granic znużenia – Deafheaven, zespół za dobrze ostrzyżony i ubrany, żeby grać tak ciężki rock (choć gitarzysta miał koszulkę Behemotha). Mój szacunek zdobyli jednak mocnym finałem koncertu i zejściem bez wykorzystania całego przydziałowego czasu. Brzmieniowo znakomity okazał się również rozgrzewkowy czwartkowy koncert grupy Earth, choć inni szatani są czynni w tym wypadku. Jeśli ktoś słyszał ich na Unsoundzie – dźwiękowo było prawie to samo, ale w lepszych okolicznościach (ewangelicko-augsburska świątynia, dużo drewnianych elementów w środku, piękne podświetlenie). Nieco słabiej wypadli członkowie Tuxedomoon, a może po prostu byli dziwni i nie dla każdego. A gdy pod koniec ich występu zacząłem się wciągać w trans różnorodnych aranżacji łączących zimną falę z kameralistyką, deklamowaniem tekstów i efektami dźwiękowymi – zeszli ze sceny.

Sporo na festiwalu pracowałem – do tego stopnia, że nie zdążyłem nawet odnotować głośnej wizyty na imprezie Elżbiety Bieńkowskiej. Poza tym jak zwykle z przyjemnością przechadzałem się po niezbyt wielkim – i jeszcze lepiej rozplanowanym (głos wszystkich, których spotkałem) – terenie. Zrobiłem trochę zakupów w sklepach, w których ku mojemu zaskoczeniu winyle w praktyce już dogoniły, a nawet przegoniły kompakty. A nawet przysiadłem w nowej, sympatycznie ulokowanej strefie piwnej z boku sceny. Publiczności nie było dużo mniej niż przed rokiem, co też – wydaje mi się – dobrze wróży imprezie na przyszłość. I choć nie wyjeżdżałem po TJAMC w dobrym nastroju, wrócę tu na pewno i jestem spokojny o byt tego festiwalu. Nie ma drugiej imprezy letniej, której goście tak bardzo koncentrowaliby się na muzyce, choćby nawet i kosztem seksu, narkotyków i rockandrolla, bo oczywiście bywa, że reakcje są tu leciutko schłodzone w stosunku do takiego Przystanku Woodstock. Czekam na refleksje coraz liczniejszej prasy zagranicznej – na pewno dowiemy się ciekawych rzeczy o sobie.

Żałuję, że nie zobaczyłem znów – to jakieś fatum – Warszawskiej Orkiestry Rozrywkowej grającej „Song Reader” Becka. Recenzje, które słyszałem, nie były jednak najlepsze. Poza tym jest już wreszcie płytowa wersja tego szaleńczego pomysłu Becka Hansena. Zbiór nierówny, bo wykonywany przez różnych wykonawców. Ma słabsze momenty, są też jednak takie, na które fani artysty się rzucą. Choćby „Heaven’s Ladder” samego autora albo „I’m Down” w wykonaniu drugiego wielkiego songwritera młodego pokolenia – Jacka White’a. Równie ciekawe może być tylko granie White’a przez Becka. Poza tym jest bardzo różnorodnie, z bluesową dominantą, ale też paroma nudziarskimi fragmentami zaraz na początku. Nie przestaję czekać na regularną wersję „Song Readera” nagraną przez Becka, ale spróbuję się zadowolić i tą, skoro już jest. Bo za słabo czytam nuty, żeby poznać te piosenki wcześniej.

va_beck_song_readerRÓŻNI WYKONAWCY „Song Reader. Twenty Songs by Beck”
Virgin 2014
Trzeba posłuchać: Beck, Jack White, Tweedy, Swamp Dogg, Gabriel Kahane.