Pokaż mi swoją drugą ligę, a powiem ci, czy grasz w pierwszej
Właściwie to mnie dziś najbardziej fascynuje w muzyce anglosaskiej. Specyficznie nawet – amerykańskiej. W całej muzyce popularnej to zapewne odprysk tego samego zjawiska, o którym mówił Marcin Wasilewski w wywiadzie udzielonym Mariuszowi Hermie przy okazji świetnej płyty swojego tria. Czyli że w Stanach zaczyna się od grania na żywo. Potem gra się jeszcze trochę na żywo, potem jeszcze więcej, aż w końcu – gdy przy okazji drugiej lub trzeciej płyty zainteresują się wami media – to przynajmniej od strony wykonawczej nie ma się do czego przyczepić.
Ja potem kupuję te amerykańskie płyty i zastanawiam się, czy powinienem żałować wydanych pieniędzy (bo niczego nowego nie wnoszą), czy może cieszyć się, bo w końcu zaliczyłem parę godzin miłego obcowania z nimi, były momenty, a zarazem – żadnego zgrzytania zębami. Spośród ostatnich jestem w stanie bez trudu wybrać dwie (przy okazji wypełniając lukę po brakującym wpisie wtorkowym). Po pierwsze, Arbouretum, kwartet z Baltimore. David Heumann, jego lider, grywał swego czasu z Bonnie ‚Prince’ Billym i przy okazji podsłuchał u tamtego parę patentów wokalnych, bo ze 2-3 razy, gdy jego zespół schodzi w rejony folk-rockowe, słychać ten wpływ. Większość nagrań na „The Gathering” to jednak hipisowski hard rock i psychodelia podszyte myślą Carla Junga. Proste i naiwne, wtórne, ale jednocześnie pełne żaru i jak grane. Żadna solówka nie zostaje w pamięci na dłużej, ale w żadnej też przesadna długość nie przeszkadza. A sprawne modulacje w wieńczącym album „Song of the Nile” robią kapitalne wrażenie.
Po drugie The Cave Singers, u których usłyszałem trochę tej prowincjonalnej swobody amerykańskiego Południa, za którą kiedyś lubiłem Kings Of Leon, a której teraz mi u nich brakuje (chociaż TCS są ze Seattle). I znów – sprawny wokalista, świetne chórki, które momentami przywodzą nawet na myśl Fleet Foxes, do tego trochę rootsowego brudu The Black Keys. Łącznie nie wychodzi z tego nic nowego. Kompozycje też nie świadczą o jakimś geniuszu, ale z drugiej strony – nie jest to płyta nudna, ani jednowymiarowa. Podobała mi się jej energia za każdym razem, gdy słuchałem tego rano, chociaż gdy z pełną uwagą, na spokojnie odsłuchiwałem wieczorem – drażniło mnie już średniactwo. To ostatnie nie będzie jednak przeszkodą, żebym dał się złapać zarówno na kolejną płytę The Cave Singers, jak i na następne Arbouretum. Bo całe piękno mocnej drugiej ligi polega na tym, że nagle ktoś może z niej awansować do ekstraklasy. Trzeba tylko czuwać, a ja tam to lubię.
ARBOURETUM „The Gathering”
Thrill Jockey 2011
6/10
Trzeba posłuchać: „Sleep on the Nile”.
Arbouretum – The White Bird by PIAS UK Sales
THE CAVE SINGERS „No Witch”
Jagjaguwar 2011
6/10
Trzeba posłuchać: „Gifts and the Raft”, „Outer Realms”, „All Land Crabs and Divinity Ghosts”.
The Cave Singers – ‚Gifts and the Raft’ | (from ‚No Witch’) by YIN MAGAZINE
Komentarze
Dobrze wybrałeś ilustracje do tezy, czy też wstęp do recenzji, bo jak widziałem te zespoły na żywo (po poprzednich albumach), to oba były lepsze niż z płyt. Ale szanse na awans moim zdaniem większe ma Arbouretum, w The Cave Singers po miałkiej drugiej płycie trochę straciłem wiarę.
Inna sprawa, że ta reguła „grać, grać, grać” chyba już nie obowiązuje w Stanach kolejnych pokoleń – takie kolosalne hajpy ostatnich lat jak Wavves (widziałem) czy Salem (z drugiej ręki) to koszmar na żywo
Arbouretum – znam 2 pierwsze płyty, poznałem je pod koniec 2009; zabawny jest to przypadek, bo zespół wyraźnie szukał swojej własnej tożsamości, np. na debiucie poczynania Heumanna brzmiały niczym Dave Pajo z Papa M / Aerial M, czyli taki ambientowy, post-rockowy folk. Byłą jedna zasadnicza wada – utwory były „szkicami”, tj. gdy zaczynały robić się ciekawe, to się kończyły. Z kolei następny album, Rites of Uncovering to generalnie solidny choć odtwórczy przypadek skrzyżowania Neila Younga z Built to Spill (dajmy na to), w sumie to zapadło mi w pamięć The Rise. Dalej nie interesowałem się tym zespołem, choć chciałem go polubić.
Mam wrazenie ze teza ktora autor sugeruje w tytule, traktowana doslownie moglaby zawierac pierwiastek dyskryminacji. Czy jest mozliwe aby istnialy nacje, grupy spoleczne, pojedynczy ludzie… co tam jeszcze jest, ktore nie moga dostapic akcesu do pierwszej ligii! Oczywiscie mam swiadomosc ze jest to forma literacka, zapewnie ma jakas nazwe, ktorej ja nie znam, ktora przy pomocy tej niewinnej prowokacji stanowi refleksje autora o tym ze wszyscy mamy szanse na pierwsza lige. W innym wypadku nie byloby to politycznie poprawne 😀 Mysle ze wpis ten nawiazuje do problemu ktory zaczyna byc juz powszechnie odczuwalnym dylematem krytykow muzycznych. Co zrobic w sytuacji, gdy juz kiedys to slyszelismy? Ja osobiscie przyjalem opcje, ktora sugeruje, niewazne co bylo – wazne co jest. Bartek juz kiedys napisal ze cykl muzyczny trwa 20-25 lat? Jakos tak. Pisze to wszystko, poniewaz uwazam ze bladzilem wczesniej, szukajac podobienstw, kopiowania. Oczywiscie, swiat ewoluuje, ale dlaczego to musialo by sie stac za naszego zycia! To egoizm! Oczywiscie nie jest to takie proste i rzeczywiscie, niektorym moze byc naprawde trudno. Zycie bez zludzen musi byc kompletnym koszmarem 🙂