Żeby nie było „Last Christmas”

Usłyszałem już po raz pierwszy w tym roku Last Christmas. I chociaż po przeczytaniu książki 1984. The Year Pop Went Queer historia tego przeboju nigdy nie będzie już dla mnie taka sama (książkę opisywałem dokładnie na łamach POLITYKI), a do Wham! mam spory sentyment, to jednak sytuacja, w której na początku grudnia, w tygodniach największego natężenia pracy w ciągu roku musicie wysłuchać świątecznego hitu w redakcyjnej stołówce, nie jest najmilsza. Więcej: jest w niej element terroru, wpisanego zresztą od lat w ten i kilka innych gwiazdkowych hitów. Nawet jeśli ktoś je uwielbiał, w pewnym momencie zaczyna czuć do nich coś zgoła przeciwnego. I nie jest to kwestia muzyki świątecznej w ogóle – raczej potrzeba odświeżenia tej dziedziny. Między innymi dlatego od kilku lat przygotowuję playlistę pod hasłem „Święta nie bardzo typowe”*. Tym razem na pewno trafi na nią coś z nowego albumu Billa Orcutta, wspaniałej płyty, która ocalenie z opresji przynosi już w tytule: How to Rescue Things. A oprócz tego, że jest niebywale nastrojowa, a zarazem wyimprowizowana, to mówi jeszcze jedną rzecz: podsumowania roku na początku grudnia to rzecz jeszcze bardziej denerwująca niż puszczane wtedy Last Christmas. W żadnym z tych podsumowań nie znajdziecie bowiem Orcutta, choć prawdopodobnie w ciągu paru dni ich autorki i autorzy skonstatują, że może jednak by się tam przydał.     

Inspirowane orkiestrowymi albumami Charliego Parkera wydawnictwo to prawdopodobnie najsłodsza i najcieplejsza płyta, jaką amerykański gitarzysta kiedykolwiek nagrał i nagra. W opisie twierdzi, że zrealizowana została bez ironii, choć trudno w to uwierzyć: Orcutt wziął bowiem jako kanwę tych nagrań utwory z easylisteningowych płyt wytwórni RCA – w tym chóralnych nagrań religijnych, wieńczonych oczywistym „Amen” – dogrywając do nich na wierzchu swoje improwizacje na gitarze elektrycznej. Surowe, ale jednak jakby w nieco mniejszym stopniu z uwagi na kontekst. Jak zwykle przesycone fascynacją bluesem, ale wykształcone na alternatywnej i noise’owej scenie lat 80.

Orcutt brzmi tu skromnie, przypominając setki i tysiące amatorskich muzyków ćwiczących improwizację do przeróżnych nagrań z puszki, ale zarazem emanuje z tego najczystsze piękno. Bez dzwoneczków, bez sań i bez całego bożonarodzeniowego opakowania, a zarazem z atmosferą, która bardzo skutecznie przypomina tę gwiazdkową. W tym wydaniu jest to, rzekłbym, rzecz wybitnie, choć zarazem nienatrętnie pięciogwiazdkowa. I zachęta do tego, żeby zapętlić sobie w domu Last Christmas, po czym dokonać jego brutalnej dekonstrukcji za pomocą dowolnego ulubionego instrumentu. Tak, żeby go trochę zagłuszyć, ale jednak żeby coś z niego zostało – i by wyrazić w ten sposób ambiwalencję, z jaką wchodzimy w ten etap roku, gdy oczekiwania są wielkie, a doświadczenie podpowiada, że sprostać im nie sposób. A z drugiej strony – że niby koniec i wszystko stracone, ale jednak coś się da ocalić. Bliska mi jest ta druga wersja: opowieść przeżywającego tzw. pozytywne rozczarowanie (nie brzmi to określenie dobrze, ale można być zaskoczonym, jak jest przydatne) pesymisty. Finał roku już blisko, nie znam oczywiście zaplanowanego przez los scenariusza wydarzeń, ale ścieżkę dźwiękową już mam.    

BILL ORCUTT How to Rescue Things, Palilalia 2024