Żegnamy cudowne dzieci
Ostatnio było o tych, którzy wchodzą jako nowa generacja (tutaj, gdyby ktoś nie zauważył). Dziś – o tych, którzy wcześnie mówią swoim sławnym już muzycznym projektom do widzenia, chociaż mają niewiele ponad trzydziestkę. Czy przedwcześnie?
Znów muszę podpromować „New York Magazine” z jego autorami, którzy może nie dorównują konkurencyjnej redakcji „New Yorkera” (takie tam dwie miejskie gazetki – chciałoby się powiedzieć), ale próbują pisać o muzyce od trochę innej strony. W n-rze z 14 lutego Nitsuh Abebe rozpisuje się o Jamesie Blake’u, dość entuzjastycznie. A obok jego koleżanka Lizzy Goodman kreśli portret psychologiczny Conora Obersta, który karierę jako Bright Eyes zaczął robić jeszcze przed dwudziestką, a pod własnym nazwiskiem nagrywał jako dwunastolatek. „Dzięki Bogu już się to kończy” – mówi Oberst. – „Płynnie przeszedłem z etapu cudownego dziecka do etapu wypalonego dorosłego. Zbyt długo w tym siedzę, tak przynajmniej to czuję”.
Słowa zaskakujące jak na kogoś, kto w sumie jeszcze niedawno – ale w supergrupie Monsters Of Folk – nagrał płytę całkiem interesującą. Kompleks Rimbauda? Nawet nie, w końcu w jego wieku Arthur Rimbaud dawno już zapomniał o poezji, był kupcem i mieszkał bodaj w Abisynii. A Oberst – zakładam – żegna się tylko z Bright Eyes, bo nie sądzę, żeby zaczął karierę w innej branży niż muzyczna. No i oczywiście zachowajmy proporcje – Oberst zrobił dla niezależno-folkowej sceny dużo, włącznie z jednymi z jej pierwszych komercyjnych sukcesów singlowych („Lua” w roku 2004), ale nie zrewolucjonizował gatunku. Sam pisałem, że wyglądał wtedy na scenie, jak gdyby miał odegrać jakiś ponury scenariusz niegodzenia się ze sławą, w stylu Kurta Cobaina. Okazało się, że nie musiał. Skończyło się na klasycznym przypadku cudownego dziecka, które wchodząc w dorosłość dziwi się, że jest już tylko zwyczajnym dorosłym. Jego pożegnalny album nie jest tragiczny, ale jest odrzucająco pozbawiony polotu, lekkości, dużo mniej satysfakcjonujący niż „Cassagada”. Oberst żegna się w stylu kosmologiczno-religijnym, dość pompatycznym, nawet trochę Watersowskim. Liczę na to, że triumfalnie wróci po czterdziestce jako dojrzały artysta, który ma gdzieś te wszystkie młodzieńcze przejścia, stoi mocno na nogach. Zobaczymy.
Jakże inaczej niewiele starszy (trzy lata różnicy) Mike Skinner zamyka swój projekt The Streets. Też zaczynał w jakimś podejrzanie wczesnym wieku i zdążył wywołać nawet większe zamieszanie. „A Grand Don’t Come For Free” ma spokojne miejsce wśród moich ulubionych płyt ubiegłej dekady. Po dwóch gorszych albumach „Computers And Blues” jest powrotem do sprawdzonej formuły, w której poszczególne utwory („Going Through Hell”, „Soldiers”) wydają się wręcz mieć swoje stylistyczne odpowiedniki na albumie numer dwa (moim zdaniem bardziej udanym niż „Original Pirate Material”). Już zresztą pisałem krótko o „Computers…” tutaj. Podstawowa różnica między Skinnerem a Oberstem polega na tonie – luźnemu, często samokrytycznemu tonowi jego utworów, w którym jest miejsce na nieporadność uczuciową i w którym brzmią celnie nawet banalne spostrzeżenia (np. to słynne o tym, że nie można zguglować ludzkich uczuć), dobrze robi powtarzanie. U Obersta powtórki to przekleństwo. Może dlatego ulubione komedie, choćby nie były przesadnie głębokie, oglądamy po kilka razy, a mało kto nas zmusi do obejrzenia po raz kolejny ulubionego dramatu, na którego końcowych napisach płakaliśmy (a może tylko ja tak mam?). Oberst uderza na zakończenie w ton mimo wszystko dość podniosły, Skinner żegna się utworem „Lock the Locks”, w którym z autotematyzmem charakterystycznym dla raperów opisuje jak zbiera z biurka klamoty, pakuje do pudła i zamyka drzwi. Po takim zamknięciu z taką samokontrolą snutej opowieści o własnym życiu aż chciałbym się dowiedzieć czegoś więcej.
Jeśli Skinner był cudownym dzieckiem, to miał jeden kapitalny dar w bonusie – nigdy się z tym nie ujawnił.
BRIGHT EYES „The People’s Key”
Saddle Creek 2011
5/10
Trzeba posłuchać: „One For You, One For Me”, bo to de facto pożegnalny, ostatni utwór Bright Eyes.
THE STREETS „Computer and Blues”
Atlantic 2011
7/10
Trzeba posłuchać: „Lock the Locks”, jak wyżej.
Komentarze
O guglaniu rozwiązań dla uczuć już pisałem, więc od razu bezczelny off-topic. A raczej multi-pre-coś-topic, bo już takie tematy poruszałeś na blogach. Może zainteresuje Cię sposób wydania Baaby Kulki: http://gabakulka.com/official/index-polish.html („w limitowanej edycji na:
– na kasecie (!) (MC)… z dołączonym jednorazowym kodem do ściągnięcia plików audio z internetu (…) Będziemy dla Was równiez mieli (…) edycję (…) składającą się ze specjalnie zapakowanej kasety z odtwarzaczem typu walkman”.
Odejście od swoich topowych projektów może przynieść nową jakość, czego przykładem jest Matt Eliott i jego Third Eye Foundation ( choć w tej odsłonie powrót po latach nie jest przekonywujący), a na polskim podwórku Emiter. Warto by tuzy polskiej piosenki, z Grzegorzem Markowskim na czele, wzięły sobie do serca, że warto odejść w odpowiednim momencie
@Krasnal Adamu –> Chyba się ustawię w kolejce po te kasety. 😉
@Rufus –> Święte słowa.
Nie wiem jak to możliwe, ale gdy słucham pożegnalny numer Bright Eyes „One for You, One For Me” w wersji studyjnej od razu chodzi mi po głowie piosenka „Are You a Hipnotist” The Flaming Lips.. Wydaje mi się, że mają one zbliżony podkład w pewnych partiach..
Odnośnie The Streets pozwolę sobie na małą reklamę tekstu audycyjnego kolegi, który co prawda trochę zawyżył wartość tej płyty, ale z większością jego spostrzeżeń generalnie się zgadzam: http://niebieskagodzina.blogspot.com/2011/03/oceniamy-streets-computer-and-blues.html
Kurde, no niestety, ale wszystko się kończy ; ( Życzę powodzenia w prowadzeniu bloga.