Słucham: Coals, Jlin, Nat Birchall, Turn On The Sunlight
Duet Coals żyje sobie w zawieszeniu. Gdzieś między całkiem dużym uznaniem a naprawdę masową popularnością. Są godni szacunku już choćby dlatego, że się na tę trudną sytuację nie skarżą. Nie publikują listów z protestami po tym, jak nominacja do Fryderyków nie zamieni im się w nagrodę – choć być może są formacją najbardziej godną właśnie branżowych nagród. Niekomercyjni, a zarazem bardzo zmyślnie wykorzystujący różne komercyjne tendencje w produkcji muzyki elektronicznej i rapu, do tego teraz jeszcze śpiewają po polsku. To ostatnie jest pewnie efektem tego stanu zawieszenia – trudno się wypromować na świecie, z dwojga złego być może łatwiej już przebić szklany sufit w kraju, a w tekstach Kachy Kowalczyk jest coś na tyle intrygującego, by docenić ich polskie wersje: opowiada impresyjnie o otoczeniu, z melancholijnym wyczuciem zmienności rzeczy i miejsc (Plaza to trochę jak piosenkowy odpowiednik esejów Olgi Drendy), prawie zawsze w czasie teraźniejszym, często przeakcentowując końcówki linijek – co może być dość denerwujące – ale jednak w trosce o pewną płynność frazy. Stąd to Zobacz jak latAM i kolejne fragmenty. Na Sanatorium (PIAS) i fraza jest płynna, i strona producencka Łukasza Rozmysłowskiego najlepsza w dotychczasowym dorobku grupy. A jeśli nie najlepsza, to przynajmniej najbliższa muzyce środka – różnym grupom słuchaczy będzie tu blisko, nawet jeśli ciągle ta część wspólna nie będzie masowa.
Coals zdarłem od piątku w ramach patriotycznego odruchu i rosnącej sympatii. Turn On The Sunlight to dla mnie nowa fascynacja. Ich Ocean Garden (Rings) bajecznie łączy ambient ze smooth jazzem i podaje to w stylu muzyki Czwartego Świata: ani stąd, ani do końca stamtąd. Daleki Wschód jest tu nie tyle czymś namacalnym, co jakimś sennym marzeniem. Całością kieruje multiinstrumentalista Jesse Peterson, partner życiowy Mii Doi Todd (obecnej jako wokalistka). Dobrze też opisują ją inni goście: Dwight Trible, Carlos Niño, Laraaji, Sam Gendel czy Anna Butterss. Dominują instrumenty dęte, syntezatory i perkusjonalia. A „sprzedał” mi ten album jeden krótki utwór: wspaniałe Tune Up z weteranem Philem Ranelinem. Reszta trzyma poziom kalifornijskich jazz-ambientowych sesji, trochę jak u Carlosa Niño, tylko w bardziej – mam wrażenie – zwartej i charakterystycznej producencko formule.
Nowy album Jlin przyniósł mi trochę zachwytów i rozczarowań, ale ostatecznie z przytupem trafia na listę najciekawszych w tym tygodniu. Akomę (Planet Mu) poprzedzały bardzo dobre single, w tym wirtuozowskie The Precision of Infinity z udziałem Philipa Glassa. Bo tak – bywa tu bardzo gwiazdorsko, Jerrilynn Patton jest już szanowaną personą świata muzycznego, a nie tylko wschodzącą gwiazdą, więc ściąga wielkich gości. Tyle że utwory z Björk i Kronos Quartet wypadły (moim zdaniem, ale to wiadomo, jest zdjęcie przy winiecie bloga) nieco bardziej blado, a całość niesie w sobie trudną cechę Jlin – jest to muzyka momentami tworzona z wręcz laboratoryjnym chłodem. Ten chłód z minimalizmem Glassa komponuje się wyśmienicie. Kiedy laboratoryjny tryb poszukiwań wykorzystany zostaje, żeby stworzyć utwór zszyty z afrykańskich brzmień (Eye Am), też jest bardzo ciekawie. W wielu momentach jednak sama formuła rytmicznych mutacji i kombinacji zaczyna ciążyć. To, co Jlin ratue – w mojej opinii praktycznie zawsze – to jakość brzmieniowa. Jej muzyka powtarzalne rytmiczne patterny elektroniki lat 90. przenosi z epoki DVD do świata 4K. I choć zasadniczo jakość w sferze tzw. nowych brzmień jest już możliwa do osiągnięcia niewielkim kosztem, to nagrania Jlin ciągle wydają się wyznaczać jakiś nowy standard.
U Nata Birchalla na płycie jego Unity Ensemble New World, choć jest zupełnie nowa i nowość ma w tytule, trudno znaleźć cokolwiek świeżego. Cofamy się tu – jak prawie zawsze u Birchalla – do etapu Johna Coltrane’a z polowy lat 60. i zarazem na etap Alice Coltrane z początku lat 70. Dostajemy jazz w formule dostojnej, uduchowionej, futurystycznej, ale też właściwie ponadczasowej. Bo oczywiście paradoks działań angielskiego saksofonisty – a na tym albumie właściwie dwóch znanych Anglików, bo w składzie Unity Birchall spotyka się z weteranem Alanem Skidmore’em – polega na tym, że nic się w tej konwencji grania nie zestarzało, choćby świat zdążył się zestarzeć o ponad pół wieku. Mogę więc spokojnie odpowiedzieć, że słucham tego dla czystej przyjemności. Żaden recenzent, a nawet żaden poszukiwacz nowości w muzyce, nie jest całkiem pozbawiony zdolności odczuwania przyjemności ze spotkania z czymś, co lubi. A okres świąteczny może służyć takim spotkaniom – w tym wypadku wzniosłym wyścigom saksofonistów w drodze do absolutu (nawet jeśli tylko na improwizacyjnym bezdechu). No i w tym sensie wszyscy żyjemy między czymś dobrze znanym a nowym – w zawieszeniu, od którego zacząłem.