Bezkres bezczasu
Śmierć Philla Niblocka (1933-2024) ogłoszono wczoraj, choć precyzyjnej daty nie podano (na jego oficjalnej stronie ma się jeszcze pojawić jakieś oświadczenie). Można więc niniejszy wpis uznać za pożegnanie spóźnione, ale czy czas – o którym Niblock chciał nam kazać zapomnieć – jest tu najważniejszy? Jeśli ktoś wczoraj zaczął słuchać najważniejszych kompozycji Amerykanina, zapewne do dziś skończył ledwie na kilku. To jeden z tych twórców, których jeden utwór z reguły trwa zbyt długo, bym go zdążył przesłuchać w drodze do pracy. Wielogodzinne koncerty czy filmy – bo intermedialność była cechą jego działań – prezentowały przez lata to długie trwanie. A koncepcja Niblocka, z jednej strony skrajnie statyczna i do bólu oszczędna, przynosiła zarazem niezwykle bogaty efekt – tyle że w sferze brzmieniowej, bo jego prace z nakładającymi się na siebie tonami niejako generowały kolejne składowe harmoniczne. Nie bardzo też, dzięki tej klarowności koncepcji – i dzięki temu, że autor był przede wszystkim niezwykle wrażliwym słuchaczem, bardzo uważnym w sferze czysto dźwiękowych walorów efektu końcowego – się ta praca zestarzała.
Kompozytor i twórca multimedialny, wieloletni dyrektor nowojorskiej fundacji Experimental Intermedia (ważnej dla awangardy instytucji, z którą współpracował od końca lat 60.), urodził się w Anderson w stanie Indiana. Jako nastolatek zaczął kolekcjonować płyty – z jazzem i muzyką poważną. Do Nowego Jorku przeniósł się po odsłużeniu dwóch lat w wojsku, a ponieważ dostał pracę przy sprzęcie audio i wideo, miał dostęp do aparatów i kamer, wkrótce też magnetofonów szpulowych (już w 1953 r. stał się posiadaczem pierwszego) – natychmiast też połączył ich wykorzystanie z zainteresowaniem sztuką. Inspirowała go muzyka Mortona Feldmana (śledził premierowe wykonania jego Durations na początku lat 60.) i taniec, robił zdjęcia w klubach jazzowych – m.in. Duke’owi Elllingtonowi – a filmy kręcił od lat 60. z narzuconą sobie z góry regularnością, którą dziś uznalibyśmy pewnie za vlogerską.
Pierwsza muzyka, jaką skomponował, to nagranie do jednego z takich filmów – Environments w roku 1968. O kolejnych Niblock zaczął mówić zresztą właśnie nie tyle jako o kompozycjach, ile jako „środowiskach”, które czasem zakładały m.in. projektowanie własnych systemów odsłuchowych. Jednym z najważniejszych była powstająca od 1973 r. seria The Movement of People Working – cykl filmów na długich, statycznych ujęciach odtwarzanych praktycznie bez montażu, kręconych w różnych częściach świata i dokumentujących codzienną pracę ludzi. Wszystkie te ujęcia były tak długie, że łatwo w ogóle zapomnieć o idei montażu. Nie było powodu, żeby je przesortowywać w jakikolwiek sposób, bo film nie miał mieć charakteru narracyjnego – mówił Niblock w rozmowie z Hansem Ulrichem Obristem opublikowanej w książce A Brief History of New Music (z której korzystałem przy pisaniu niniejszej notki i którą polecam). The Movement of People Working było prezentowane na Warszawskiej Jesieni po wielu latach, w roku 2011, muzyka Niblocka zdążyła zresztą zagościć nie tylko tam – pojawiała się ostatnio także w programie krakowskiego Unsoundu, Sacrum Profanum i na Sanatorium Dźwięku w Sokołowsku.
W historii minimalizmu wolno rozwijająca się, właściwie trwająca w nieskonczoność, skupiona na efektach mikrotonowości, dronowa muzyka Niblocka właściwie trochę przemyka. A jego samego wymienia się zwykle jednym tchem obok Pauline Oliveros, Terry’ego Jenningsa czy Yoshiego Wady. Ale z nich wszystkich – a być może najbardziej wśród wszystkich minimalistów, obok może LaMonte Younga – Niblock najmocniej zainteresowany był czasem. Czy raczej: koncepcją pozbycia się czasu jako parametru. Zarówno w materii wizualnej, jak i dźwiękowej. Interesują mnie ludzie, którzy nie wiedzą, jak długie są te formy – mówił o swojej publiczności. Za swój najważniejszy utwór sam Niblock uważał napisany w latach 90. Five More String Quartets, w którym wykonawcy na żywo dostrajają dźwięk instrumentów, słuchając jednocześnie na słuchawkach podawanego im tonu – prostej fali sinusoidalnej.
„The Wire” przypomniało w tekście sprzed 30 lat słowa kronikarza nowojorskiej awangardy Toma Johnsona na temat muzyki Niblocka, często od tamtej pory przytaczane: Żadnych melodii, żadnych harmonii, żadnych rytmów, żadnych bzdur. W tekście w brytyjskim magazynie Niblock tłumaczył budowę jednego ze swoich wczesnych utworów na puzon, zatytułowanego po prostu A Trombone Piece, który operował w trzech oktawach, przy czym w każdej pojawiały się dźwięki o trzech bardzo zbliżonych do siebie częstotliwościach, co dawało w kulminacyjnym momencie taki hałas, że dziennikarz uznał utwór za odpowiednik koncertu na silnik odrzutowy. Jeśli wziąć pod uwagę wysokie poziomy dźwięku, rzecz szybko prowadziła do tezy o tym, że Niblockiem musiał się inspirować Glenn Branca, a zatem przyszli artyści noise-rockowi w rodzaju Sonic Youth, jak również szerzej rozumiana scena noise, też sporo temu kompozytorowi zawdzięczali. Jednak pytany o bycie ojcem noise’u, Niblock uznawał, że ponieważ szersze zainteresowanie tą estetyką w ostatnich dekadach sprawiło, że w pewnym momencie w ogóle miał jakąś publiczność, lepiej byłoby określać artystów w rodzaju Merzbowa czy Pan Sonic jego ojcami niż dziećmi. W tej chwili duża część z twórców i sympatyków tej estetyki żegna Niblocka, przytaczając anegdoty z jego barwnego życia (np. o tym, jak tańczył kiedyś w słynnym klubie Studio 54 z Grace Jones, nie wiedząc jednak, kim jest jego partnerka) albo własną historię kontaktów lub współpracy z Amerykaninem. A wreszcie dyskutując – z jednego z komentarzy (w publicznej dyskusji na profilu szefa Bocian Records Grzegorza Tyszkiewicza) dowiedziałem się na przykład, że miała z nim pracować nominowana właśnie do Paszportu Polityki i dobrze znana czytelnikom tego bloga Aleksandra Słyż. Kierunek wydaje się w jej wypadku naturalny.
Kult Niblocka jest więc w dużej mierze zapośredniczony przez fascynacje współczesnymi nurtami. On sam stanowił ważny i ciekawy symbol twórcy nieakademickiego – nigdy nie studiował kompozycji, zaczął się nią zresztą zajmować bardzo późno. A jego twórczość była, co za tym idzie, niezłym bocznym wejściem w świat muzyki współczesnej. Piszę te słowa nie po to, by dodać coś do wielu znaczących tekstów, które o Niblocku napisano, tylko by zwrócić uwagę na jego działania komuś jeszcze, kto takiej furtki i miejsca dla siebie w tradycji awangardowej szuka. Muzyka Niblocka dla jednych będzie odstraszająco oszczędna, dla innych – magnetycznie fascynująca, trudna do wyciszenia czy wyłączenia. Na pewno nie wymaga większego przygotowania. Co najwyżej nieco czasu – a ile, to już oczywiście rzecz względna.
fot. strona oficjalna Philla Niblocka (autoportret artysty)