Cud techniki
Dokładnie 50 lat ukazał się album Innervisions Steviego Wondera. Muzyk, którego niedawno oglądaliśmy jako 19-latka w fantastycznym dokumencie Summer of Soul, a w ostatnich latach prawie się nie pokazuje, grywając czasem gościnnie u innych, w latach 70. przeżywał szczytowe momenty kariery. Wspaniale przyjęte – i imponujące pod każdym względem – Talking Book z przebojem Superstition otworzyło mu przestrzeń do jeszcze ambitniejszych działań. Takim był album Innervisons: różnorodny zestaw, który mógł zadowolić fanów jazzu, soulu, funku, a nawet muzyki latynoamerykańskiej. Przełom Wondera polegał jednak na tym, że jako artysta przez lata będący cudownym dzieckiem wytwórni Motown potrafił krótko po osiągnięciu pełnoletności wywalczyć wyrzucenie starego, niekorzystnego kontraktu do kosza, zagwarantować sobie pełnię kontroli i wyższe zyski, po czym wyjął z szuflady zbierane przez lata ambitniejsze pomysły. Miał plan, a od 1971 r. także ludzi, którzy pomogli mu go zrealizować: Malcolma Cecila i Roberta Margouleffa. Znalazł w nich pomocników, którzy pomogli wyprowadzić solowe nagrania technologicznie na zupełnie nowy poziom. To dlatego Innervisions po pół wieku wydaje się albumem całkiem nowoczesnym – spore fragmenty tej płyty mogłyby być nagrane tydzień temu. Gdybyśmy oczywiście mieli pod ręką talent pokroju Wondera.
Zawsze lubiłem spoglądać na listę płac na albumach Wondera i zastanawiać się, ile można zrobić samemu. W kilku fragmentach Innervisions Wonder grał dosłownie na wszystkim, w paru innych wkład zewnętrznych muzyków jest symboliczny – jak w latynoskim Don’t You Worry’Bout a Thing, gdzie zatrudnił sidemanów od shakera i bongosów. Kiedy słucham moich ulubionych fragmentów tej płyty – niemożliwego refrenu Living for the City, w którym wokalizie towarzyszy potężna linia syntezatora albo pulsującej, i niespokojnej funkującej partii basowej granej na Moogu (zasadniczo matki wszystkich basówkowych Moogów) w Jesus Children of America – tłumaczę sobie, że to 100 proc. Steviego Wondera. W końcu jego nazwisko wybite wielkimi literami widnieje też przy haśle PRODUKCJA. I długo się trzeba naszukać, żeby odnaleźć wydrukowane mniejszym fontem Associate production: Robert Margouleff and Malcolm Cecil. Co i tak jest efektem długich i żmudnych negocjacji – gdyby nie one, nazwiska Amerykanina i Anglika widniałyby pewnie tylko w rubryce „programowanie”.
Kiedy pół roku później Innervisions – po serii dramatycznych wydarzeń, z wypadkiem samochodowym, po którym Wonder wylądował w śpiączce i z trudem nawiązywał kontakt ze światem – uhonorowano nagrodą Grammy za album roku, Wonder nawet nie podziękował obu współpracownikom. Mimo że sami zapracowali na statuetkę za realizację dźwięku. Dopiero podczas pracy nad kolejną płytą – Fulfillingness’ First Finale, czwartym albumem, przy którym pracowali – Margouleff i Cecil upomnieli się o tantiemy z pracy nad Innervisions, nie mieli jednak żadnych umów na piśmie, więc mimo długiej batalii prawnej wynegocjowali zero. I przy płycie numer cztery przerwali wspólne działania – ze stratą dla obu stron. Wonder był niesamowicie wrażliwy na świeże brzmienie. To on znalazł ich jako potencjalnych partnerów. Oni z kolei mieli do zaoferowania gigantyczny system modularny – największy, jaki wówczas funkcjonował, czyli T.O.N.T.O. – The Original New Timbral Orchestra. Budowany na bazie systemu modularnego Mooga, do którego z czasem, jako moduły dokładano elementy innych firm. Był to sprzęt świetnie przygotowany do nagrywania piosenek, dzięki dokłądnemu strojeniu. Był też pierwszym urządzeniem obejmującym funkcję multi-timbral, czyli pozwalającym się posługiwać kilkoma barwami naraz. Zawierał też wiele innowacji wprowadzonych później do seryjnie produkowanych maszyn – jak joystick obsługujący jednocześnie dwa wybrane parametry. Dziś T.O.N.T.O., odświeżony i w pełni sprawny, można oglądać w National Music Center w Calgary, a Malcolm Cecil, jeden z jego twórców, zmarł przed dwoma laty. Poświęciliśmy mu z Jackiem Hawrylukiem ciągle dostępną do odsłuchu audycję w radiowej Dwójce, w której przypomnieliśmy muzykę tworzoną w różnych okresach na T.O.N.T.O.
Oczywiście siła Innervisions nie kończy się na brzmieniach syntezatorów, choć były na tym albumie wyjątkowo ważne. Słychać tu inne charakterystyczne dla Wondera instrumenty – harmonijkę ustną (krótki dialog harmonijki i generatora w Too High to mój trzeci ulubiony fragment płyty), a przede wszystkim clavinet Hohnera, który był ponoć pierwszym, co artysta chciał wziąć do ręki po wypadku. A utwory w rodzaju Golden Lady, klasycznej ballady All in Love is Fair czy wreszcie finałowego He’s Misstra Know-It-All w ogóle abstrahują w swojej idei od instrumentarium, nie potrzebują syntezy, można by było je nagrać na różne składy pod warunkiem wykorzystania równie dobrego wokalisty co Wonder. Trzeba też przyznać, że choć łatwo mieć tu momenty mniej lub bardziej lubiane – to płyta, jak już wspominałem, dość eklektyczna – trudno wskazać na Innervisions zdecydowanie słabszy utwór. Pod tym względem może lepiej, że nie wygrała wersja Margouleffa i Cecila, którzy chcieli jej ociosania do poniżej 40 minut ze względu na jakość tego, co może zostać wytłoczone na winylu. Wonder się uparł, znalazł podobno nowe studio masteringowe i zmieścił po 22 minuty. Stąd 44 minuty i 15 sekund, które mamy dziś, w tym świątecznym dniu, do dyspozycji. Miłego słuchania.
STEVIE WONDER Innervisions, Motown 1973
Komentarze
Technika to technika i nic więcej… a Wonder to wonder 🙂 więc w tym już np. miejscu zaczyna się każdy „wychył”… przynależny każdej ważnej cudownie sztuce (w tym piosenki) wcale nienaiwnie i nieleciutko wierzącej w lepsze jutro, albo (tylko) naturalnie rozkwitający (ale nie wszechwiedzący!) uśmiech… Pięknie, że Pan redaktor przypomniał o tej ponadczasowej Wonder płycie, jak też ostatnio o tym ponadczasowym i bardzo poruszającym uśmiechu… Joni… pa pa m