Dlaczego nie wszystko naraz?

Na dzisiejszej scenie najbardziej podoba mi się brak jakichkolwiek zasad, ortodoksji, próby łączenia wszystkiego ze wszystkim. Weźmy Everything I Want, utwór otwierający nowy album George’a Clantona, założyciela amerykańskiego labelu 100% Electronica. Ilekroć włączam to nagranie, tylekroć przenoszę się do okresu 1989-90 i słucham The Cure z okresu Disintegration oraz EMF z czasów Unbelievable. Tyle że… jednocześnie. To, co kiedyś stanowiło odrębne i dość dalekie z punktu widzenia widowni zjawiska, mogło wprawdzie sąsiadować na antenie MTV, delikatnie się mieszać na pojedycznych albumach w rodzaju Screamadeliki, ale nałożyć się na siebie w tak ostentacyjny sposób? Wielokrotnie powtarzam tezę o muzycznych skutkach spojrzenia na całą przestrzeń muzyki naraz, którą niosą w sobie czasy streamingu. I zdaję sobie sprawę, że nie jest to teza bardziej nośna niż fakt, że jakaś celebrytka z telewizji śniadaniowej wymyśliła sobie karierę, ale jako zjawisko ma jednak szersze i poważniejsze skutki. Powoduje jeszcze większe niż dotąd rozmywanie granic gatunków i nurtów połączone zwykle z pewną elitaryzacją – bo wysiłek intelektualny, jaki włożył(a) autor(ka) w łączenie wątków najlepiej odczyta garstka miłośników wszystkich nurtów naraz. Na tym tle Clanton błyszczy: duża część materiału na Ooh Rap I Ya to utwory, które mogłyby się bronić w innych wersjach, bez względu na brzmienie. I Been Young w prostszym ujęciu mogłoby być popularnym singlem w latach 80., a – jak wie już zupełnie każdy – była wtedy w tej dziedzinie niemała konkurencja. Słowem – udało się coś udowodnić, a cały album, aż po finałowe For You, I Will z udziałem Hatchie, ma szanse doczekać się kultowego statusu i piąć w górę rocznych zestawień.          

Na dzisiejszej scenie najbardziej nie podoba mi się… to samo: brak jakichkolwiek zasad, ortodoksji, ciągłe próby łączenia wszystkiego ze wszystkim. Nawet u Ariela Pinka – politycznie zepchniętego na dalszy tor mistrza psychodelicznego eklektyzmu i retro popu – drażniło mnie często to, że jego utwory brzmią ciężej niż by mogły, że jest w nich raczej za dużo czegoś niż za mało. Podobnie bywało u bliższych stylistycznie Clantonowi wykonawców nurtu chillwave. Niby fajne, nowe, odświeżające, tylko często przesadnie dociążone. W wypadku tej płyty rytmy kojarzące się z nurtem baggy, w pierwszym utworze tak zaskakujące, w końcu zaczynają uwierać. Mam też wrażenie, że o ile niemal każdy składa dziś muzykę ze starych klocków, Clanton nie rozłożył swojego zestawu do końca, tylko posługuje się całymi fragmentami zbudowanych wcześniej konstrukcji. Co nie sprawia, że płyta robi się niedobra czy nie do słuchania, ale każe się zastanawiać, czy nie byłby lepszy – z całą swoją wrażliwością na melodyjne linie wokalne – gdyby nie zburzył i nie układał w całości od nowa. To, czego mi dziś brakuje, to błyskotliwe i odważne pomysły na czyste nowe formy. Choćby i wątła i ograniczona była cała innowacja. Bo gdzieś po drugiej stronie tego spektrum mamy ostatnio Sama Scrantona i jego wydane przez Moon Glyph Body Pillow. Zdaję sobie sprawę z tego, że ta muzyka elektroniczna zdająca się imitować na nowo odgłosy ptaków i dźwięki przyrody, syntezatorowa, ale mocno zrytmizowana, dość przy tym chłodna i „cyfrowa”, jest bliżej nurtów eksperymentalnych. I że w całości płyty wypada nieco monotonnie. Nie mogę się jednak powstrzymać przed stwierdzeniem, że ma coś, czego na Ooh Rap I Ya mi brakuje. Clanton potrafi pisać ładne historie, Scranton stworzył jakiś realnie nowy język. Marzy mi się jedno i drugie naraz.

GEORGE CLANTON Ooh Rap I Ya, 100% Electronica 2023