Queen: Przesłuchanie z pamięci
Tydzień upłynął zaskakująco gładko, postanowiłem więc podstawić sobie nogę na koniec i wymyślić jakieś trudne zadanie. A wydaje się, że nie ma nic bardziej bezsensownego niż ponowne słuchanie ciurkiem dwóch części największych przebojów grupy Queen. Ale dla odpoczynku po opisywaniu dodatków do rocznego podsumowania postanowiłem podjąć taką próbę. W końcu wydano je właśnie w wersji zremasterowanej. „Greatest Hits” w 30. rocznicę publikacji, „Greatest Hits II” w rocznicę 20., a przy okazji – w nowej wytwórni, dokąd członkowie grupy przenieśli swoje papiery. Jeśli dodamy do tego rocznicowy rok Freddiego Mercury’ego (w listopadzie upłynie 20 lat od jego śmierci), nieuchronne zamieszanie i początek zdjęć do filmu, w którym Sacha Baron Cohen (!) ma zagrać wokalistę Queen, wyjdzie na to, że dobrze jednak nabrać głęboko powietrza i zacząć rok od ich zestawu hitów, który był – tak przy okazji – największym płytowym hitem w historii zespołu (5,5 mln w samej Wielkiej Brytanii). W zasadzie można powiedzieć, że zespół Queen specjalizował się w największych przebojach.
Weźmy pierwszy zestaw „Greatest Hits” (EMI 1981/Island 2011). Żartobliwie opisany przez Terry’ego Pratchetta i Neila Gaimana jako płyta, w którą po czarodziejsku zamienia się dowolna inna, jeśli pozostawimy ją w samochodzie na dwa tygodnie. Remaster? Tu problem polega na tym, że 13 na 17 piosenek jestem w stanie odtworzyć sobie w głowie, więc nawet gdy włączam płytę, to niespecjalnie słyszę, co odczyszczono czy podkręcono, bo wzorzec mam wypalony w mózgu. Te piosenki podzieliłbym na dwie grupy. Do jednej zaliczają się nieśmiertelne piosenki, które odmienione przez wszystkie przypadki lub zsamplowane przez wszystkich hiphipowców ciągle mają urok jak za pierwszym razem. Kategorię otwiera rzecz jasna „Another One Bites the Dust”, ale zaraz potem idą ciągle zgrabne „Don’t Stop Me Now” (moja słabość do Eltona Johna jest powszechnie znana, a to w jego stylu numer) i „Seven Seas of Rhye”. Do drugiej grupy dałbym piosenki tak wyświechtane, że trudno je przesłuchać bez skipowania („We Will Rock You”, „We Are the Champions” – obie szczęśliwie na końcu). Ale jest – jak się okazuje – też trzecia grupa. „Bohemian Rhapsody” czy „Bicycle Race” trudno mi słuchać mimo tego, że darzę te kompozycje wielkim szacunkiem. Problem polega na tym, że tyle barokowego, rock-operowego zadęcia mój nie najmłodszy już organizm nie jest w stanie znieść. Nie przemawiają już do mnie nawet świdrujące, wirtuozerskie wodewilowe solówki gitarowe Briana Maya na całym „Greatest Hits”.
Z zestawem „Greatest Hits II” (Parlophone 1991/Island 2011) nie jest ani trochę łatwiej. Wdrukowanych w głowie mam – jak obliczyłem – aż 14 z 17 późnych hitów Queen. Więc po co jakikolwiek inny nośnik? Poza tym jest to, muszę przyznać, okres, do którego mam pewną słabość. Łatwo mi się wyrzec operowych początków Queen, ale zanegować „Under Pressure”? „Radio Ga Ga”? „I Want to Break Free”? Owszem, dla fanów Queen to najbardziej crapowaty okres, ale przy osobistym nostalgicznym stosunku do tych piosenek, jaki mam, o nich akurat złego słowa nie powiem. A mogę powiedzieć o patetycznym ja jasna cholera „Innuendo” i całym repertuarze ostatniej studyjnej płyty wydanej za życia Mercury’ego (z „The Show Must Go On” mam tak jak z „We Are the Champions” – zepsute na całe życie). Pora spojrzeć prawdzie w oczy: syntezatory i narzucona przez świat MTV prostota przekazu były dla niego ok, on powinien śpiewać w latach 80. w otwarcie elektronicznym zespole noworomantycznym – wszystko byłoby na miejscu. Zdenerwowany, przerwałem na „Breakthru” i w ten oto sposób zawaliłem swoje zadanie na koniec tygodnia. Poczekam lepiej na jakąś porządną nową biografię Freddiego. To będzie naprawdę ciekawe i – mam nadzieję – odświeżające.
Ciekaw jestem swoją drogą, jak mają ci, którzy nie pamiętają dobrze początku lat 90. i całego tego mordowania Mercury’ego na masową skalę, które przy okazji – niczego nie ujmując wielkiemu singlowemu zespołowi – dobiło Queen.
I jeszcze co do remasteru: oczywiście nie usłyszałem różnicy w stosunku do posiadanego przeze mnie wydania „Greatest Hits” w trzypaku. Największy problem mam bowiem z tym, że aby to sprawdzić, musiałbym teraz jeszcze raz przesłuchać tamtą wersję, a jaki to typ zadania, pisałem już przecież na początku.
Komentarze
ja pamiętam ten szał, nagle wyrosło tysiące fanów w Polsce i to pomimo naszej skrajnej nietolerancji – a tutaj gej na piedestale. sam nigdy się pod to nie podpiąłem i z tłumem nie szedłem, niby żaden powód do dumy, a jednak czuję sie jakiś lepszy;)
O, akurat dzisiaj na kilka minut wpadłem do biura kolegi i w radiu leciało „I Was Born To Love You”…
Też mam te przeboje wyryte. Dzisiaj już nie mogę ich słuchać. Moje dzieciństwo… Chyba pierwszy ulubiony zespół… Ale po latach odkrywałem ich albumy na nowo. I wiem już (nie od wczoraj, ale też nie od lat 90.), że mój ojciec miał rację: najlepsze jest „A Night At The Opera”. Zaś składanki… Niedobrze mi się robi na myśl o kolejnej, nawet jeśli to tylko remaster, a nie zupełnie nowa pozycja. GH, potem GH2, potem GH3, potem jeszcze jakieś „Queen Rocks”… Mordowanie trwa.
Nie pytaj o tych młodych. Gdy coś wspomnę o muzyce, na której się wychowałem, dziewczynie urodzonej ok. 1990, usłyszę tylko „Hę?” 🙂 Ewentualnie „Halo…”. W każdym razie coś na H 😉
Podpisuje sie pod wszystkim, co pisze szanowny Moderator
pozdrawiam, ozzy
Dzięki za komentarze.
Nie mogę się powstrzymać przed przekazaniem i tutaj smutnej wiadomości na zupełnie inny temat, o której piszę na drugim blogu:
http://chacinski.wordpress.com/2011/01/14/trish-keenan-nie-zyje/
Zmarła połowa duetu Broadcast, Trish Keenan.
Oj, ja z kolei Queen organicznie nie trawię. Być może ze względu na przesyt twórczością Queen / Freddiego w pierwszej połowie lat 90., może dlatego, że to nigdy nie był mój „target”… Ale jest kilka utworów, do których mam nieuleczalną i niewytłumaczalną słabość – „Innuendo”, „I’m Going Slightly Mad”, no i pierwszy teledysk jaki kiedykolwiek zobaczyłem, czyli „Radio Ga Ga” (te wstawki z Metropolis, genialne!).
A teraz coś z zupełnie innej beczki: już za tydzień Godspeed You! Black Emperor w Poznaniu, czekam na okolicznościowy wpis z postrockową płytą w roli głównej 🙂 Może być nowy Mogwai, choć oni cholernie nie znoszą etykietki zespołu postrockowego…
Tak, Trish KEENAN nie zyje. Jak podaje Fact Magazine, zmarla na skutek
zarazenia sie swinska grypa w Australii podczas tourné.Broadcast powstal w 1995, nagral cztery studyjne albumy, z ktorych najbardziej sobie cenie
„Haha Sound” z 2003 r.
ach…
cyganska rapsodia to byl prawdziwy granat, wtedy…
greatest hits:
szczerze mowiac nie znosze takich skladanek…
I dodać trzeba dla pełności obrazu musical We Will Rock You w teatrze Dominion na West Endzie, grane bodajże od 2002 roku do dziś przy kompletach. Jakiś czas temu byłem, widziałem, realizacja perfekcyjna. Śmieszne, że w scenariuszu niejakiego Bena Eltona / nie za dużo tych Eltonów?/ Queen jest przedstawiona jako ikona ruchu antytotalitarnego w dalekiej przyszłości. No, pomyślcie jaką grupę kochałby, gdyby szczęśliwie dla siebie / i Włochów / urodził się trochę później, Benito Mussolini?
Zamiast Queen
mix tygodnia
1.BON IVER-Fume (Lanny May remix)
2.BRAIDS-Lemonade (Green Go remix)
3.SEA OF BEES-Wizbot (Conquering Animal Sound remix)
4.SURFER BLOOD-Floating (Twin Shadow remix)
5.HOUSSE DE RACKET-Oh, Yeah! (Walter Sobcek remix)
6.PACIFIC!-Narcissus (Alan Braxe remix)
A ja lubię i zawsze lubiłam Queen, przecież tego nie trzeba słuchać ciurkiem, chyba, że się przystępuje do generalnych porządków (sprzatanie chałupy), wtedy zalecana jest ABBA, bo daje energetycznego kopa 😉
Freddie miał niesamowity głos. Najbardziej podobał mi się występ z Monserat Caballo w Barcelonie…chyba już ostatni dla Freddiego.
A ulubiona piosenka – z Innuendo, „Don’t try so hard”.
Tam słychać, że on już wiedział…
Queen…dla mnie to zespół wszech czasów. Absolut i bezsprzeczny numer 1. Ja wiem, że pewnie w głowie niejednego z Was pojawią się pytania typu: a gdzie The Beatles? gdzie Led Zeppelin? gdzie Frank Zappa? gdzie Pink Floyd? gdzie David Bowie? gdzie (wybrana przez Was kapela ;). Niemniej jednak obstaję przy swoim.
Urodziłem się w 1984r. ale dziwnym trafem pamiętam, że pierwsza połowa lat dziewięćdziesiątych była przesycona muzyką Królowej. Niestety, co słusznie zostało zauważone, z dużą szkodą dla Zespołu. Numery takie jak WWRY i WATC są tak schetane, że niemal nie da się ich słuchać. BoRhap, Show Must… i Innuendo również nie szczędzono czasu antenowego a jednak bronią się po dziś dzień. Cholera, na dobrą sprawę dwa stadionowe hity (WWRY i WATC) też się bronią, na swój stadionowy sposób.
No właśnie, z Queen jest ciężka sprawa. Wydaję mi się, że w latach siedemdziesiątych trudno było być fanem zespołu, którego każda płyta – ba! – niemal każdy utwór był inny 😉
Pamiętam, jak dostałem od rodziców taki box z USA, z pierwszymi ośmioma CD wydanymi na wzór oryginalnych LP. Byłem wtedy smarkacz i zasłuchiwałem się w ich numerach z lat osiemdziesiątych i późniejszych (Innuendo, Made In Heaven). Zupełnie nie mogłem ugryźć tej muzyki. Byłem wręcz rozczarowany. Dopiero po kilku ładnych latach zacząłem kumać ten cały ich eklektyzm i – nie bójmy się użyć tego słowa – geniusz. Zespół pełen sprzeczności, paradoksów i zwrotów stylistycznych.
Zgadzam się z Autorem, że Queen miał masę przebojów (jako pierwszy zespół w historii wydał trzy krążki z największymi przebojami). Niemniej jednak nie uważam, żeby ta singlowa popularność była jakąkolwiek ujmą. Przecież – jeśli jestem w błędzie proszę o korektę – niemal każdy z hitów, to na prawdę genialny utwór. Jasne że, zdarzały się wpadki. Ale niech z tych 51. hitów będzie nawet 10. przeciętnych kawałków, to i tak jest to dla zdecydowanej większości twórców poziom nieosiągalny.
Ależ się rozpisałem. Państwo wybaczą, ale mam olbrzymią słabość do Queen. Nie mogłem więc nie skomentować wpisu, tym bardziej, że pojawił się na blogu p.Chacińskiego 🙂
Pozdrawiam
Vedono, ja również z roku orwellowskiego i na początku lat 90. katowany byłem „Radio Ga Ga”, „I Want To Break Free”, „The Show Must Go On”, „Breakthru”, „Headlong” i „A Kind Of Magic”, i jak najbardziej się z Tobą zgadzam. Dorzucę, że ta wszechczasowość i absolut Queen wynikają właśnie z eklektyzmu. Nie zyskali by aż takiej popularności, gdyby np. do końca działalności pozostali przy swej stylistyce z lat 70. Oczywiście wspomniany Zappa był bardziej wszechstronny, ale zdecydowanie mniej przebojowy.
Co zaś się tyczy „We Will Rock You”, „We Are The Champions”, a także „Friends Will Be Friends”, to w moim przypadku zostały one zamordowane dopiero przez koncertówki Queen, których mam sporo (a te kawałki weszły do setu na stałe jako finisz koncertów).
Do swojego poprzedniego wpisu dorzucam, że ludzie urodzeni ok. 1990 (zrobiłem mały wywiad środowiskowy;)) lubią Queen, ale nie są świadomi, skąd ta ich popularność (tzn. dlaczego ich rodzice tak dobrze znają twórczość Queen).
PS
Nowy nagłowek… Zmiana profilu na bardziej młodzieżowy? ;P
„(…) ci, którzy nie pamiętają dobrze początku lat 90. i całego tego mordowania Mercury’ego na masową skalę” – ja pamietam i wspominam jako koszmar! Dla mnie Queen to muzyczna mordega i okropienstwo , wszedzie lecialo Radio GA – GA muzyczny terror, ktory dopiekl mi bardziej niz polska muzyka rockowa i stekajacy glos Stinga. Zdecydowanie wole Madonne 🙂
@Krasnal Adamu –> 🙂 O, już jest, rzeczywiście. Chyba będę musiał w takim razie wydać oświadczenie w sprawie nagłówka.
Ale film z Sacha Baron Cohenenem zdecydowanie zobacze! :))))
Ale nowe zdjęcie to masz jak z katalogu Burdy, dział „koszule męskie” 🙂
* zawsze do usług
albo katalog quelle 😉
„Poczekam lepiej na jakąś porządną nową biografię Freddiego. To będzie naprawdę ciekawe i – mam nadzieję – odświeżające.”
pod tymi zdaniami jak najbardziej mógłbym się podpisać. życie Freddiego było znacznie ciekawsze niż muzyka zespołu (moim zdaniem). i zupełnie nie przeszkadza mi jego homo orientacja. facet żył na cholernie wysokich obrotach i uosabiał w trójnasób artystyczny hedonizm 70s/80s. jest też urzeczywistnieniem przełomu, kiedy to niefrasobliwie rozpędzone wyzwolenie seksualne 70s zostało złamane i zatrzymane przez straszliwy wirus. zdobycze emancypacji obyczajowej pokryły się śmiertelnym strachem. Mercury to modelowa ofiara AIDS.
@sosnowski:
efektowne ale plytkie;
aids niczego nie zatrzymal, a on sam ma sie nadal w najlepsze
i to wsrod heteroseksualistow
(n.p. w rpa – 40% populacji jest nosnikiem wirusa hiv);
ludzkosc powinna byc wdzieczna, iz los sprawil, ze choroba ta
trafila NA POCZATKU dobrze zorganizowanych gejow amerykanskich…
@byk:
Mercury był postacią z „pierwszych stron gazet”. sądzę, że jego śmierć wpłynęła chociaż na myślenie o „zabezpieczaniu” seksu. i chodzi mi nie tylko o prezerwatywy;) nie mówię o gejach, ale o stylu życia seksualnego (setki przypadkowych partnerów, także w krótkich przerwach na zmianę stroju scenicznego). jego choroba i zgon na pewno wstrząsnęły środowiskiem, a Mercury był również absolutnym idolem tysięcy fanów.
ludność afrykańska ma to do siebie, jak wykazały badania, że przypadkowym seksem zajmuje się dla zabicia czasu, nudy. to tani i prosty sposób rozrywki.
„ludność afrykańska ma to do siebie, jak wykazały badania, że przypadkowym seksem zajmuje się dla zabicia czasu, nudy. to tani i prosty sposób rozrywki.”
Bądź tak dobry i te „badania ludności afrykańskiej” pokaż, ok? Dołącz do nich swoje psychiatryczne.
@Pablo Renato:
ok :)))
te zdania, które zacytowałeś z mojego postu, wypowiadał mniej więcej w takiej formie Ole Nydhal, na jakiejś konferencji, podpierając się wynikami badań socjologicznych. trochę podkradłem;) [zaznaczam, że buddystą nie jestem, raczej… ateistą.]
Niech Ole Nydhal się mantrami i tym podobnymi bzdetami zajmie, bo socjolog z niego jak z koziej dupy klarnet.
… a Freddie parzył się jak norka i wszyscy o tym wiedzieli. no, może nie w Polsce… odsyłam do biografów, niekoniecznie do moich postów 🙂 oralki w garderobie były normą… dalej się nie zagłębiam…;)
Widzę, że Vedono i Krasnal z orwellowskiego roku – ja dokładnie 30 lat do tyłu za wami, a Qeen podoba nam się tak samo. Pamiętam Queen początki.
Dla mojej generacji Presley to były już starocie 🙄
Dopiero Rolling Stones, Hendrix, Pink Floyd (nie wiem, czy z waszej generacji ktoś pamięta ich koncert w Pompejach, live) i inni, era rocka, to było coś!
Teraz trudno się rozeznać, co jest grane…
Sosnowski pisze: „i zupełnie nie przeszkadza mi jego homo orientacja”. Tak odważnego wyznania własnej otwartości i tolerancji zazdrości mu chyba większość czytelników…
PopUp,
to jest takie trochę typowe dla sporej części męskiej populacji. Rzadko której kobiecie „przeszkadza” czyjaś orientacja seksualna, może dlatego, że jesteśmy matkami, a żadna matka swojego dziecka nie odrzuci. Jeżeli tak się zdarza, to są to wyjątki, potwierdzające regułę.
Panowie natomiast łaskawie przyzwalają albo i nie. I żartobliwie, ha ha ha dodają czasem – lesbijki tak, pedały nie! Rzeczywiście – nic, tylko się śmiać…
Wydaje mi się, że składanki typy greatest hits to taka specjalna kara dla recenzentów. Zawsze się wymądrzają, co to nie oni, więc preparuje się takie cuś, żeby ich zdołować do reszty.
Mimo mojego lubienia Queen, szczerze współczuję kary…
ja jestem z roku 1981 – DSW: Dziecko Stanu Wojennego – w roku 1990 z Michaela Jacksona przerzuciłem się na Metallike (ależ zmiana!). Pamiętam szał wokół Queen i Frediego z początku lat 90-tych, ale mnie to zupełnie ominęło – Queen jakoś zupełnie do mnie nie trafiał. Myślę, że główną przyczyną była ostentacyjna seksualność Mercurego. Nie byłem wychowywany na bigota czy homofoba, nigdy tak nie byłem, ale jakoś mnie zrażał do siebie. Co dziwne, ponieważ wtedy trochę słuchałem Eltona Johna, Georga Michaela, jak również Tiny Turner oraz Stinga (tylko ten ostatni został mi do dzisiaj). Dopiero jakieś 10 lat temu, czyli wieku około 20 lat, dotarła do mnie muzyka zespołu Queen, a głos FM poruszył bardzo mocno. Dostałem w prezencie od mamy 3-płytowe Greatest Hits i zasłuchiwałem się w nim na okrągło tygodniami. Tak więc niestety nie urodziłem się przynajmniej 10 lat wcześniej, żeby na bieżąco fascynować się tą muzyką i tym zespołem, ale z drugiej strony szczęśliwie późno dojrzałem do nich, dzięki czemu nie zostałem spaczony „zagrywaniem na śmierć”. A największe przeboje mam również wyryte w głowie, więc obecnie rzadko do nich wracam, chyba że lecą w radio.
To musi coś znaczyć. Wchodzę sobie na polifonię po kilkudniowej absencji a tu Pan Bartek opisuje płytę (zestaw), który kupiłam ojcu jako prezent urodzinowy 5 dni temu 🙂 (wersja bez remasteringu) . Płyty są niezbędnym dodatkiem do nowego, wielofunkcyjnego odtwarzacza płyt CD jaki ostatnio sobie sprawił (czyt. samochodu). Wreszcie jakiś wehikuł z w miarę przyzwoitym systemem audio, zdolny odtwarzać kompakty. A same płyty? No cóż Queen to Queen. Mimo woli wystukuje się rytm „We will rock you” na kierownicy stojąc na światłach, gorzej gdy się przegapi zielone 🙂
Haha. Mógłby powstać klub „roku orwellowskiego”. Ja także się zapisuję 😉
Queen to oczywiście soundtrack mglistych wspomnień bardzo wczesnego dzieciństwa. Taka audiotapeta, która pokrywa ten czas. Później dochodziła coraz większa fascynacja Fredddiem ale szybko przykrył go Jackson (bohater mojego wczesnopodstawówkowego dzieciństwa niepokonany). Freddie jednak wracał i jako muzyk i jako fascynujący artysta. „Made in Heaven” było (późniejsza podstawówka) jednym ze źródeł wzruszeń i pomocy w nauce angielskiego. Czytałem biografię autorstwa Ricka Sky i doszukiwałem się autobiografii w tekstach z MiH.
Queen nigdy nie był moim ulubionym zespołem, ale co jakiś czas wraca. I zawsze jak wraca odkrywam ich na nowo, od innej strony. Nie wszystko lubię, ale szacunek jest. Mam na pewno większą tolerancję dla patosu niż red. Bartek (choć bez przesady), ale też przegięcie i programowa pompatyczność są jedną z ważniejszych cech Queen. To było świadome, campowe. Wydaje mi się, że cały czas motorem napędowym zespołu był PASTISZ, co jakby nie wszyscy zauważyli, interpretując ich trochę zbyt serio. Fredek miał swoje autentyczne fascynacje, ale ubierał je w pstrokate szaty i prezentował z mrugnięciem oka. Dzięki temu rozbrajał patos, ale też mógł wchodzić w swoje operowe i wodewilowe ciągoty głębiej. Pastisz zaczął się kończyć na wysokości „A Kind of Magic” i „Innuendo” z wiadomych powodów. Wtedy patos zaczął służyć troszkę czemu innemu, ale moim zdaniem dalej wsadzony był w pewien nawias konwencji estradowej, w której poruszał się Freddie.
Bo Mercury to było zwierzę estrady. To był trochę facet z innej epoki. Bardziej w typie Jana Kiepury niż rock’n’rollowca. Pewnie najlepiej by się czuł z Callas, Dietrich i Piaf w jednej garderobie. A oni też potrafili żyć „na wysokich obrotach”. Rockowa stylistyka (a przynajmniej to co jest w niej duże, mocne i widowiskowe) dała Freddiemu możliwość oddawania hołdu swoim mistrzom (ze sporym dystansem i poczuciem humoru), a jednocześnie pozwoliła występować dla tłumów, czego każdy estradowiec potrzebuje.
I tak to jest. Nie wszystko im się udało, mieli wpadki i wielkie momenty, ale są do dziś niepodrabialni i chyba jako jedyni rockowcy odwołali się wprost do opery i wyszli obronną ręką (właśnie przez pastiszową ironię).
Ja także ankietę wśród osób urodzonych po ’90 zrobiłem. Okazuje się, że są tacy co mają gdzieś, ale większość (!) zna i naprawdę dużo osób lubi a wręcz się fascynuje. Nawet jedna osoba była w Monreux głównie by zobaczyć rzeźbę…
A tak w ogóle Queen kojarzy mi się z Bożym Narodzeniem. Mam jakąś dziwną sympatię dla pewnych przejawów kiczu świątecznego. I Queen wpisuje mi się w to bardzo ładnie:)
@ fripper
„Thank God It’s Christmas” – singiel z (znowu ten rok) 1984?
@ Krasnal Adamu
Tak, to też, ale kiedyś akurat w okolicach świąt dużo Queen słuchałem i to skojarzenie już zostało.
No i „A Winter’s Tale”, które trochę jest jak ilustracje w książkach z baśniami dla dzieci.