7+7=15

Kolejny wzorzec metra w dziedzinie krytyki muzycznej przepadł wczoraj ze śmiercią Andrzeja Chłopeckiego (więcej na temat postaci i tego smutnego wydarzenia tutaj). A i tak nie było przecież u nas tych wzorców tak znowu dużo. Blogi muzyczne w tym kraju mogłyby się więc dziś ukazać na czarno. No ale fakt, od paru lat Chłopecki nie rozpieszczał tekstami swoich czytelników, a od centrum jego zainteresowań do blogowego tematycznego środka ciężkości nie było blisko. Za to każda rozmowa z nim była inspirująca, a wypowiedzi krytyczne – stanowcze i ważne. Od paru lat wykorzystuję jego tekst o fenomenie Piotra Rubika jako przykład w trakcie prowadzonych przez siebie zajęć z publicystyki kulturalnej. I za każdym razem żałuję, że redakcje częściej nie prosiły go o wypowiedzi w podobnych sytuacjach.

Korzystam dziś ze spokojnego tygodnia, który nie rozpoczął się jakąś wstrząsającą premierą i przed wieczornym HCH (wydanie 117, zaczynamy o północy) w Trójce publikuję spóźnione noty na temat dwóch premier, z których każda zarabia bez trudu na siódemkę, choć w komplecie dałbym im i 15 punktów.

Po pierwsze, sierpniowa premiera Six Organs Of Admittance, czyli kolejna odsłona projektu muzycznego pracowitego Bena Chasny’ego. Płyta z wielką czerwoną nalepką „Play this record loudly”. Komunikat tej treści widać ostatnio często, ale rzadko ma takie uzasadnienie. Bo SOOA w tym wydaniu to właściwie dwie płyty w jednym. Po wierzchu brzmi niczym nowa propozycja formacji Comets On Fire – bardziej hałaśliwej, heavy-rockowej, psychodelicznej grupy tego samego Chasny’ego. Co nie dziwi, skoro nagrywał ją pełny skład właśnie tego zespołu.

Ale w drugim planie słychać wszystkie te ozdobniki i naleciałości dronowo-folkowe, na których oparte jest zwyczajowo Six Organs… I tę wieloplanowość, zbudowaną przede wszystkim na uzupełniających się partiach gitar Chasny’ego, Ethana Millera i Noela von Harmonsona, słychać lepiej, jeśli pokręcimy gałką. A ponieważ przy okazji płyta została bardzo przyzwoicie nagrania, nie odpadnie wam głowa w zderzeniu ze ścianą hałasu.

U Calexico od czasu mojej ulubionej płyty „Feast Of Wire” lubiłem śledzić subtelne gry ze stylem Radiohead. Wiem, wiem – gdzie Rzym, gdzie Krym. Ale jednak. Proszę posłuchać „Para”, jednej z najlepszych kompozycji na nowej płycie. I co? Nie kojarzy się z Thomem Yorkiem w krainie trąbek? Ta melodia wokalna, to proste, ale dynamicznie rozedrgane fortepianowo-gitarowe tło? Nic a nic?

Jak na zespół, któremu się ostatnio nie wiodło przesadnie dobrze, Burns, Convertino i kompania zaskoczyli mnie tutaj – nie stylem, bo tu się dużo nie zmienia. Tytuł nie sygnalizuje jakichś nowych afrykańskich wpływów, tylko dzielnicę w Nowym Orleanie, gdzie odbywały się sesje, nawet grafika powoduje, że każdy kolejny album Calexico odbiera się jako następny należący do tej samej serii. Zaskoczyli mnie jakością kompozycji i tym, jak dobrze ich album wynagradza spędzony przy muzyce czas. Słowa „grower” nigdy za bardzo nie lubiłem, ale spróbuję się z nim pogodzić przy okazji tej notki, mając nadzieję, że chociaż kilka osób przekona do jednego odsłuchu więcej. I poza otwierającym całość „Epic” zauważą właśnie „Para”, idący po nim instrumentalny utwór tytułowy, a wreszcie oparty na mocnym kontrabasowym podkładzie „Maybe On Monday” i ładny hiszpańskojęzyczny „No Te Vayas”.

Dwa jednowyrazowe tytuły na A i dwie siódemki, razem 15. Niech będzie, że te bardzo różne płyty łączy po prostu fakt, że prawie zmusiły mnie do stosowania połówkowej punktacji. Choć jeśli musiałbym wszystko załatwić w pełnych liczbach, byłoby 8:7 dla konserwatystów z Arizony, a nie freaka z sąsiedniej Kalifornii.

SIX ORGANS OF ADMITTANCE „Ascent”
Drag City 2012
7/10
Trzeba posłuchać:
„Waswasa”, „Close To The Sky”, „Even If You Knew”.

CALEXICO „Algiers”
City Slang 2012
7/10
Trzeba posłuchać:
„Para”, „Algiers”, „Maybe On Monday”, „No Te Vayas”.