Głos pani
Rzadko próbuję dostrajać wpisy na Polifonii do tematów czwartkowych audycji w radiowej Dwójce – a jedno i drugie prowadzę tak długo, że łatwo te zwyczaje sprawdzić. Ale dziś program, do którego przygotowuję się praktycznie od początku roku. Są takie ciekawe tendencje albo sekwencje płyt, a dwu- lub trzygodzinna audycja to za dużo, żeby ciągle tylko prezentować nowości bez klucza. Poszukujemy więc dominanty – nazwisko, wytwórnia, rocznica, zjawisko. Tym razem poszło łatwo: już w styczniu ukazała się płyta Pan Daijing, chińskiej kompozytorki, wokalistki i performerki mieszkającej w Berlinie, rejestracja opery Tissues przygotowanej na zamówienie Tate Modern. W oryginale według relacji 90-minutowa, w wersji płytowej układa się w 55-minutowy, podzielony na cztery części utwór o uderzającej sile, powoli rozwijający się, rozpisany na cztery głosy (o czym już wspominałem, umieszczając płytę w zestawie 10 najlepszych albumów stycznia). Długo, bo aż do września trzeba było czekać na opublikowaną przez PAN wersję winylową, która cztery części spina, wykorzystując zapętlony rowek na końcu strony (locked groove). To zaskakująco wręcz komunikatywna muzyka, potężna emocjonalnie, choć nie epatuje przesadą, a nawet odnosi się do pewnej bezradności (jak opisała Steph Kretowicz w „The Wire”: apatii), co brzmi sensownie, skoro utwór poświęcony jest samotności.
Jak łatwo się domyślić, tych kobiecych wokalnych płyt było w tym roku o wiele więcej. Dość oczywistym typem jest Broken Gargoyles (Intravenal Sound Operations) Diamandy Galás, która praktycznie samodzielnie stworzyła epatującą przerażeniem i brutalnością, szamańsko-apokaliptyczną estetykę współczesnej wokalistyki opartą na nieartykułowanych wokalach. Amerykańska autorka była – jak się okazuje – dobrze przygotowana na pandemię, bo z miejsca zaczęła prace nad tekstami niemieckiego ekspresjonistycznego poety Georga Heyma (urodzonego w Jeleniej Górze), tworząc na ich bazie opowieść o… epidemii. Przygotowała ją jako instalację do średniowiecznego leprozorium w Hannoverze. Znów mogę się odnieść do opublikowanej w sierpniu br. wersji płytowej, która przynosi cechy typowe dla muzyki Galás. Właściwie nawet w niewiele ponad trzy minuty usłyszeć tu można podstawowe środki, jakimi autorka operować będzie na całej płycie. I wprawdzie sama wyróżnia 400 rodzajów krzyku, to jednak tej skrajnej ekspresji – efektownej, trzeba przyznać – bardzo tu dużo, aż do pewnego przeciążenia. Dominują ciężkie i posępne noise’owe klastry, do tego pojedyncze delikatne barwy dla kontrastu dynamicznego, recytatywy po niemiecku łatwo wprowadzają złowróżbny, niepokojący ton. Fascynacja miesza się z lekkim znużeniem.
W tej dziedzinie wolę wydany tydzień wcześniej Higgs Boson (Ideologic Organ) duetu Gammelsæter & Marhaug. Norweżka Runhild Gammelsæter, z pewnością pilna uczennica Diamandy, a przy tym wokalistka kapel z metalowego kręgu (Khlyst, Thorr’s Hammer), wydaje się tu bardziej finezyjna i wszechstronna, mocniej stopniuje napięcie, wykorzystując częściej szepty niż krzyki. Dzięki temu album stworzony z Lasse Marhaugiem – budującym dość laboratoryjne, chłodne, postindustrialne tło (tytuł albumu i tytuły utworów zdradzają inspiracje współczesną fizyką, z kolei Runhild ma na koncie doktorat z fizjologii na Uniwersytecie w Oslo) – bywa w równej mierze przesycony horrorem, a przynajmniej mocnym suspensem, jak i podszyty energią o bardziej erotycznym zabarwieniu. A przy tym rozwija się i zaskakuje – szczególnie w drugiej części, gdy formy robią się bardziej swobodne i dłuższe. Finał – z kapitalnym, metalicznym dronem Marhauga – wręcz hipnotyzuje. Słuchałem ostatnio paru nowych metalowych albumów (Megadeth, Ozzy Osbourne, nowy Behemoth itd.) i naprawdę trudno mi sobie wyobrazić, że można wybrać tak poddaną konwencji muzykę, a nie album w stylu Higgs Boson, przynoszący w istocie podobne emocje w bardziej ascetycznej, a zarazem bardziej nieprzewidywalnej formule.
Wreszcie Hatis Noit – Japonka, do której nowego albumu Aura (Erased Tapes) przyzwyczajałem się chyba najdłużej, początkowo słysząc w nim za dużo czystych odniesień do tradycji w stosunku do nowocześnie brzmiącej epki Illogical Dance sprzed siedmiu lat. Noit odnosi się tu do opowieści Waltera Benjamina o demokratyzacji i szukaniu autentyczności w sztuce, snutej w eseju Dzieło sztuki w dobie reprodukcji technicznej. Ale ta warstwa ideologiczna wydaje mi się mniej interesująca niż ta czysto muzyczna. Japonka zrobiła bowiem mniej więcej to, co Björk na albumie Medulla, czyli niemal cały album nagrała wyłącznie z wykorzystaniem głosu. Ale w tym wypadku tylko swojego. Jedynie w utworze Inori artystce towarzyszą dźwięki morza nagrywane kilka lat temu w okolicy zniszczonej elektrowni atomowej w Fukushimie. Całość wpisuje się w różne znane i lubiane odmiany wokalistyki – od europejskiej tradycji religijnej (Angelus Novus), po chóry bałkańskie i japoński klasyczny nurt Gagaku. Z jednej strony jest więc stosunkowo gładka – nietrudno uwierzyć w popularność muzyki Hatis Noit jako tło pokazów mody – z drugiej jednak imponuje wszechstronność samodzielnie kształconych technik wokalnych: od stricte operowych, po biały głos, z efektownym glissandami. To już dużo. Ale biorąc pod uwagę zapowiadane na najbliższe miesiące kolejne płyty z kobiecą wokalistyką – Lucretię Dalt czy duet Sofie Birch & Antonina Nowacka – to ciągle jeszcze nie wszystkie akcenty tego wyróżniającego się w tym roku zjawiska.