Co nowego w Baltimore?
Czasem trzeba wysiedzieć do późna, a w piątek wcześnie wstać, ale wiem już, za co lubię blogowanie o płytach. Otóż nie trzeba – jak w wypadku koncertu Guns N’Roses na PGE Narodowym – oceniać występu lepiej lub gorzej (bo co do tego opinie są różne, z przewagą tych dobrych) na podstawie wrażeń z czegoś, czego nie było słychać (bo co do tego opinie są zgodne, zawsze zresztą były). Nie muszę też próbować sprostać oczekiwaniom organizatorów i uczestników każdego z koncertów, na które chodzę, choć bywa przykro, gdy pierwsze relacje prasowe dotyczą – jak się okazuje – tego, że koncert w środku nocy obudził mieszkankę. Jestem zresztą w tej sprawie rozdarty: też kiedyś obudziła mnie w Warszawie organizowana parę kilometrów dalej całonocna impreza techno (a nie jakieś delikatne koncerty o brzasku). Ale w przypadku festiwalu Ephemera, który przywozi do Warszawy zwykły wysoki poziom Unsoundu, zarówno w warstwie programowej, jak i technologicznej – byłoby za co pochwalić. Choćby za piątkowy koncert Cateriny Barbieri. Recenzje koncertów to, proszę państwa, prawdziwe pole minowe. A później i tak każdy zapamiętuje je inaczej. Płyty lepsze – wprawdzie też brzmią lepiej lub gorzej, w zależności od warunków, ale przynajmniej nie trzeba wychodzić z domu, żeby się o tym przekonać. Poza tym zawsze da się wrócić obejrzeć jakiś dobry serial.
A propos seriali: jest tego dużo, sporo ciekawych rzeczy się dzieje – dużo więcej niż w kinie, niestety – ale rzadko zabieram głos, bo bardzo łatwo mnie w tej kwestii wytrącić z równowagi, omijając pewne świętości. Dwa tematy żelazne to Sześć stóp pod ziemią i Prawo ulicy. Dlatego z przyjemnością (choć to zupełnie inny poziom od The Wire i zupełnie inny typ opowieści, jeszcze bliżej faktów, z elementami reportażu) skończyłem oglądać Miasto jest nasze. Co prawda dalej nie poznałbym Baltimore, gdyby mi ktoś pokazał konkretny róg ulicy, ale rzecz jest kręcona i grana znakomicie. A przede wszystkim – nawet jeśli w połowie skonfabulowana i przesiąknięta społecznymi tezami dotyczącymi życia w tym najwyraźniej dość podłym mieście – wiarygodna. Frank Zappa śpiewał kiedyś z ironią What’s new in Baltimore. I chyba, istotnie, niewiele się zmienia.
Ale nie, czekajcie – wczoraj posłuchałem też bardzo ciekawej nowej płyty i widzę, że też z Baltimore. Producent nazywa się Infinity Knives (Wayne Jenkins z serialowej jednostki kontroli broni zatrzymałby go za samą ksywkę) i ma na koncie bardzo dziwną płytę Dear, Sudan, której z rozpędu posłuchałem i jest zaskakująca, wchodzi w rejony bliższe kompozycji współczesnej niż scenie rapowej, na pograniczu której ten człowiek działa. Z kolei razem z raperem Brianem Ennalsem firmowali dwa lata temu Rhino XXL nagrane na emocji ruchu BLM, co tym bardziej czyniłoby z nich niezłych bohaterów seriali Davida Simona. Ten utwór The Willower z klipu powyżej to stamtąd.
Względna cisza wokół wydanej kilka dni temu King Cobry (widzę, że niezawodny The Quietus coś napisał) nie bardzo mnie dziwi. Ani to muzyka dla fanów rapu, ani to muzyka dla tych, którzy rapu nie lubią. Trudno sobie wyobrazić publiczność – to zapewne wszyscy ci, którzy mają do współczesnej sceny hiphopowej stosunek typu love and hate. Z jednej strony sporo tu gestów tradycyjnych, wręcz oldskulowych, z drugiej – więcej odwagi niż u producentów uznawanych za poszukujących i awangardowych. Mnie ściągnął tu utwór Coke Jaw – oparty na samplu z On the Run Floydów, pod który podklejony został agresywny breakbeat. Kapitalna rzecz, wyróżniająca się mocno z całego zestawu. Tyle że ten zestaw mocno niejednorodny – z wycieczkami w stronę R&B, kilkorgiem gości na wokalach, oczywistymi rytmami z automatu, ale przy tym czujnie dobranymi samplami z jakichś zakurzonych i nieoczywistych płyt, których nawet serwis Whosampled nie odnotowuje. Dużo w tym jednak energii i naturalności, momentów refleksji, gdy z Infinity Knivesa wychodzą ambicje pisania muzyki do filmu albo i filharmonii. A przede wszystkim – zwrotów akcji z utworu na utwór, też trochę jak w dobrym serialu.
Dla mnie takie znaleziska – nawet jeśli niewybitne – mają fundamentalne znaczenie. Człowiek wodzi mianowicie myszką po tych wszystkich nowościach z dnia na dzień i zaczyna się wątpić w to, czy ma to jakikolwiek sens, czy nie lepiej skupić się na ocenianiu Guns N’Roses na nowo po trzydziestu paru latach – aż znajdzie takie znalezisko i jednak się przekonuje, że wodzenie ma sens. Za to lubię moje zajęcie. Uczestnikom jutrzejszego warsztatu z (uwaga) recenzji muzycznych, na który właśnie przyjąłem – ku swojemu utrapieniu i podwyższonemu stresowi – zaproszenie, może jednak będę miał co powiedzieć.
INIFNITY KNIVES & BRIAN ENNALS King Cobra, Phantom Limb 2022
Komentarze
@”nawet jeśli w połowie skonfabulowana i przesiąknięta społecznymi tezami dotyczącymi życia w tym najwyraźniej dość podłym mieście”
Ale jak to skonfabulowana? Przecież to na faktach (a przynajmniej na reporterskiej książce Justina Fentona) i nawet nazwiska policjantów się zgadzają 1:1
@woyt –> zauważyłem, że tu i ówdzie pojawiają się zarzuty, może nie o konfabulację, ale o publicystkę – szczególnie dotyczące finału (sprawy w tle, społeczne rozruchy w Baltimore itd. można było przedstawić na różne sposoby). No a co do reportaży – nie są nigdy odzwierciedleniem realiów 1:1. Choć można się spodziewać, że akurat w wypadku zarzutów, elementów spraw sądowych poszczególnych bohaterów, autorzy nie mogli sobie pozwolić na zbytnie oddalanie się od faktów. Niemniej z przytaczaniem zarzutów innych na zasadzie „w połowie skonfabulowana” ewidentnie przesadziłem, słuszna uwaga. 🙂