Wziąłem życie, ale żądam też dyskografii
Po tych wszystkich publikacjach książkowych – w zeszłym roku było Serca bicie, teraz Życie, bierz mnie Jarka Szubrychta – znamy życiorys Andrzeja Zauchy chyba nawet lepiej niż jego dyskografię. Ta ostatnia, zresztą mocno potrzaskana i rozdarta pomiędzy różne, czasem nieco przypadkowe projekty, wznawiana głównie na kompilacjach, pozostaje dziś nieco zaniedbana w porównaniu z dobrze opowiedzianym CV czołowego wokalisty PRL-u. Ale z drugiej strony – czy nie tak było przez lata? Z dzieciństwa pamiętam głównie ostatnie akcenty tej kariery: status gwiazdy (taki, na jaki pozwalały czasy ze swoim szklanym sufitem dla bohaterów estrady), występy festiwalowe, przeboje, a potem wysyp reportaży opisujących tragiczną śmierć piosenkarza, zastrzelonego 30 lat temu przez męża aktorki mającej romans z Zauchą. Szubrycht leciutko się odcina od tego trendu, sugerując, że pisze bardziej o życiu niż o śmierci, i doprowadza historię do końca, ale obietnicy dotrzymuje. Co więcej, Życie, bierz mnie jest czymś znacznie więcej niż tylko biografią pojedynczego artysty.
Właściwie jest to książka o krakowskiej scenie muzycznej – rozdartej między piosenką poetycką, kabaretem a jazzem i ambitnym rockiem. Zaucha, o którym dowiadujemy się, że potrafił odmawiać alkoholu, ale gorzej szło mu z odmawianiem ofert występów, odbijał się od składu do składu, co stwarza okazję do licznych dygresji dotyczących losów Dżambli czy Anawa. I czasem Zaucha znika na dłużej gdzieś na drugim planie. Nie zmienia to faktu, że ta opowieść o środowisku bywa pasjonująca i świeża, a realia rynkowe ciekawe – sporo się dowiadujemy o życiu sidemanów w czasach PRL, np. Dżamble, przełomowa bądź co bądź kapela na polskim rynku, bywają rezerwuarem „części zamiennych” dla zespołów z kontraktami na Zachodzie, zwykle składów jazzowych. Są też w tej historii paradoksy – choćby prof. Ryszard Legutko, europoseł i gorący oponent kultury rockowej, z którym kiedyś sam polemizowałem na ten temat na łamach „Życia”. Odpytany przez Szubrychta o Zauchę, swojego kolegę z licealnej ławki, okazuje się pełnym sentymentu wychowankiem bigbitu – jednej z pierwszych grup Zauchy spisywał ze słuchu teksty zachodnich piosenek.
Jest to zarazem opowieść o powstawaniu specyficznej peerelowskiej fabryki przebojów – o współpracach z autorami i kompozytorami (Zaucha był genialnie uzdolnionym, ale jednak wykonawcą), o specyficznym procesie nagraniowym, a także funkcjonowaniu takich fenomenów jak orkiestry rozrywkowe. Tadeusz Klimonda, Wiesław Pieregorólka – to także ciekawi bohaterowie tej historii. Obserwujemy wreszcie – we wspomnieniach snutych przez niezliczonych rozmówców, bo autor wykonał tu robotę imponującą, porównywalną chyba tylko z tą z książek Magdaleny Grzebałkowskiej – jak się ten przemysł nagraniowy zmieniał w latach 80. Bo Zaucha zginął w punkcie przełomu dla całego rynku – z jednej strony miał prawo do pewnej frustracji, być może najważniejsza autorska płyta była jeszcze przed nim, z drugiej strony: nigdy się tego nie dowiemy. Równie dobrze jego kariera mogła się przez lata zderzać z tym, co było charakterystyczne choćby dla jego dobrego znajomego (ale też konkurenta – o tym w książce jest trochę) Zbigniewa Wodeckiego, czyli potwornym rozmienianiem na drobne przez całe lata. W każdym razie trudno uwierzyć, że tak długo, jako frontman znaczących krakowskich formacji, stał de facto w poczekalni sławy, mając wszystkie atuty w silnych rękach ekskajakarza.
Ta książka, jak już chyba pisałem przy okazji Komedy Grzebałkowskiej, nie jest pierwsza, ale wydaje się, że zamknie temat na długo. Teraz przydałyby się dobre i porządnie zredagowane reedycje całego dorobku Zauchy. Bo te szczegółowe informacje o poszczególnych nagraniach (czy filmach – jak ten teledyskowy Włos, w którym Zaucha po pioniersku rapuje), którymi tu sypie autor jak z rękawa, robią apetyt na przegląd dyskografii, choćby i zerwanej w najbardziej interesującym momencie.
JAREK SZUBRYCHT Życie, bierz mnie. Biografia Andrzeja Zauchy, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2021, s. 536