Dondać do ulubionych?
Najbardziej zaskakujące są te rzeczy, na które przestaliśmy już czekać – a tak było w moim wypadku z Dondą. Tytuł nowej płyty – abstrahując od prawdziwej genezy, bo chodzi o imię zmarłej matki Kanyego Westa – skojarzył mi się z bohaterem opowiadania Profesor A. Dońda Stanisława Lema. Tym bardziej że to „ń” u Dońdy było co najmniej dyskusyjne: nie był Słowianinem, tylko człowiekiem o bardzo skomplikowanym pochodzeniu, poczętym i urodzonym w laboratorium, na skutek działania, którego na czas nie powstrzymano. Stąd nazwisko – od słów, które w pewnym momencie padły: Do not do it. W skrócie: DONDO. Kanye zrobił to, swoją Dondę w końcu nagrał, choć zdążyła już obrosnąć w całą mitologię, kolejne opóźnienia stały się obiektem żartów, a w czasie między pierwszą zapowiedzią a ostateczną publikacją można było napisać pracę doktorską o oczekiwaniu na Dondę, może nawet ją obronić. Recenzent ma znacznie gorzej – musi zapoznać się z dziełem w takim czasie, jaki autor poświęca co najwyżej na wybór butów na oficjalną premierę. Albo w takim, jakiego autorowi potrzeba, żeby ogłosić światu, że album wydała wytwórnia bez jego zgody (a ogłosił) – więc właściwie nie wiadomo, czy się w ogóle nad tym zestawem pochylać.
Album Donda ukazał się, kiedy już wszyscy przestali wierzyć, że kiedykolwiek się ukaże. A znów opowiada o wierze. Byłem łagodny dla Jesus Is King, gospelowej poprzedniczki Dondy. Chyba nawet zbyt łagodny – widzę to po tym, że nowy album jest zdecydowanie ciekawszy, choć momentami równie nieznośny. Jest też dużo bardziej poukładany i nie powinien się spotkać z podobnymi kontrowersjami. A przynajmniej nie kontrowersjami czysto muzycznymi. Bo pytanie, czy punktować ujemnie ze względu na udział Marilyna Mansona, wisieć będzie w powietrzu podczas słuchania tego zestawu pieśni do Boga niczym nieświeży oddech wiernych na pasterce. Można dyskutować, czy recenzentka „The Independent” przesadziła koncentrując się na tym właśnie elemencie. Ale nie sposób odebrać jej racji: Kanye tworzy po raz kolejny muzykę otwarcie religijną, a zapraszanie do współtworzenia muzyki religijnej gwałciciela to przesada nawet przy nisko zawieszonej poprzeczce moralnej religii we współczesnym wydaniu (DaBaby, drugi z krytykowanych przez nią gości, otwarty homofob, w niektórych hierarchiach kościelnych – jak dobrze wiemy – doskonale by się odnalazł). A linijkę Jeszcze dziś wieczorem Bóg wpłaci za mnie kaucję w utworze Jail można jeszcze w kontekście ich udziału w nagraniach zrozumieć jako próbę rozgrzeszenia bez spowiedzi i rachunku sumienia. Zresztą – po co? Lista współpracowników i gości nawet bez tej dwójki wyglądałaby jak książka telefoniczna młodego amerykańskiego showbiznesu.
Muzycznie długie, trwające ponad 108 minut dzieło Kanyego to nieco unowocześniona konwencja gospel i soulu, tym razem już ubrana w dość minimalistyczne i bardzo transowo zapętlające się beaty. Albo chrześcijański trap. Temu drugiemu nie sposób odmówić uroku – gatunek istnieje, nawet jeśli mało popularny, jego podchwycenie przez Westa było zapewne kwestią czasu. A trapy i auto-tune za sprawą i uniwersalności schematu, i potężnych zazwyczaj efektów pogłosowych, i skupienia na powtarzalności frazy nadawałyby się do sprawowania liturgii w stopniu nie gorszym niż elementy w rodzaju chóralnych śpiewów czy organów, które zresztą też tu mamy. Trap jest, mam wrażenie, stworzony do oprawiania nabożeństw (a sam auto-tune przydałby się już w dzisiejszej oprawie). I o ile te starsze środki – choćby chorałowe formy w God Breathed albo gospel w 24 – kompletnie nie robią na mnie wrażenia, to Praise God czy Jonah, choćby wysilone, mają sporo uroku. Szczególnie ten drugi. Mam też słabość do Moon, pełnej uroku ballady rozpisanej na głosy, częściowo konfekcjonowane, na tle marzycielskiego gitarowego podkładu niczym z nagrań Mike’a Oldfielda. Podoba mi się – skoro już jesteśmy przy pozytywach – zbudowane na mocnym, choć prościutkim syntezatorowym riffie New Again (które jest już przedmiotem sporu, bo West wyciął ponoć w ostatniej chwili zwrotkę Chrisowi Brownowi), a przede wszystkim Believe What I Say, czyli gotowy klasyk na beacie z Lauryn Hill, jedna z pierwszych ujawnionych (we fragmencie) piosenek i sprytnie ukryty w samym środku płyty papierek lakmusowy do testowania fanów starego Kanyego. Najwidoczniej zdałem.
Byłoby tego dobra już co najmniej na świetną epkę. Z resztą powszechnie chwalonych nagrań byłbym już ostrożniejszy. W emanującym prostym urokiem Come to Life z nakładanymi na siebie w prostym patencie partiami fortepianu jest coś z kulminacji bajki Disneya. Tyleż uniwersalnego, co już rzewnego i pompatycznego. Trudno zresztą pompatyzmu uniknąć na całej tej płycie. Jesus Lord (utworów z odwołaniem do Pana Boga w tytule mamy tu z pół tuzina), czyli dwuczęściowa kulminacja albumu, wracająca tu jak w filmie – zresztą niejedyna powracająca w ten sposób – w pierwszej odsłonie wydaje się zgrabna, w drugiej robi się nieznośna. Najpierw mamy klasycznego Kanyego, z jednej strony wiarygodnego w emocjach po śmierci matki, z drugiej – cierpiącego na coraz cięższy już chyba kompleks mesjasza (Wymykam się ich definicji, więc mnie ukrzyżowują). W drugiej części biblijny strumień słów przerywany chórkiem z naprzemiennym Jesus i Lord w formie mantry – albo litanii – wydaje się trwać wiecznie. I jako fan psychodelii czuję, że jest przyjemnie, ale pachnie już przedawkowaniem.
I tak – wydłużane niepotrzebnymi, czasem banalnymi krótszymi formami – trwa to stanowczo za długo. Przynosi jednak obraz roboty, w której raczej grzebano za długo bez pewności co do ostatecznej formuły, niż takiej, którą wykonano na odczepnego i pozostawiono niedorobioną. W tej nieco nadmuchanej formie tkwi całkiem niezła płyta – choćby i nieznośna przy kolejnych odsłuchach w całości. Choć efekt końcowy – w którym mistrz ceremonii lawiruje pomiędzy wartościami doczesnymi i wiecznymi – brzmi czasem jak absurdalnie długie kazanie przerywane reklamami. Pozostawia też graniczące z pewnością wrażenie, że gdyby tę płytę wydał ktoś inny, mogłaby przejść w tych okrutnych czasach bez tak dużego echa.
KANYE WEST Donda, G.O.O.D. 2021, 6-7/10
Komentarze
Kanye od lat miota się i kombinuje jak koń pod górę żeby stworzyć ogólnoświatowy cios o sile rażenia perfekcyjnej piosenki pop, takiej jak „Like A Prayer” (Ciccone, Leonard, 1989). Niech żarliwie modli się dalej, może kiedyś będzie mu dane…
Muzyka Kanye Westa mało mnie obchodzi, mimo ogromnej popularności i jego zasług dla rozwoju rapu. Jestem tego świadom. Dzisiaj nawiedzony, z wynaturzonym ego, przesadną manią wyższości (nie jest w tym religijnym radykalizmie odosobniony, albowiem można zauważyć pewną tendencję do religijnych skłonności innych gwiazd muzyki pop jak chociażby Britney Spears, która jest teraz zagorzałą katoliczką oraz Madonna ) ze skłonnością do kiczowatego patosu. Również obecność na albumie Marylin Mansona i DaBaby usprawiedliwia miłosierdziem i wybaczaniem grzesznikom, z czym znów doszło do kłótni z odwiecznym rywalem Kanye czyli Jay-Z, który opuścił promocję albumu ze względu na obecność DaBaby. Dzisiaj Kanye West to typowy przykład przerostu formy nad treścią…
@rufus
„sklonnosci religijne” ? Nie rozumiem. Czy dotyczy to takze Elvisa Presleya, Johnny Casha, Boba Dylana, Leonarda Cohena…
Jesli tak? To jestem za. A Madonna ze swoim outfit jak najbardziej religijna. Tez za.
ozzy – w przykładach, które podałeś jest trochę inaczej, albowiem nie obnosili się nachalnie ze swoją religijnością. Raczej refleksyjnie, z zadumą.. W przypadku Kanye mamy do czynienia z ekstrawertycznym, do przesady fanatycznym podejściem do religii. Wynika to z jego kompleksów oraz psychicznych zaburzeń (bipolarnego zachwiania osobowości oraz przesadna megalomania)