Magik zmarł, magia pozostała

Odchodzących muzyków zwykle docenia się za to, co usłyszało się w ich nagraniach. Zmarły wczoraj w wieku 85 lat Lee „Scratch” Perry należy jednak do tych, których docenia się przede wszystkim za to, co usłyszało się w muzyce innych wykonawców. A czego nie byłoby bez niego. I chodzi tu zarówno o nagrania innych artystów, które powstawały w jego studiu, jak i o muzykę inspirowaną dubem, która wypełnia dziś sceny klubowe i festiwalowe – ociosaną do minimum, eksponującą niskie częstotliwości bębnów i basu, bo to tendencja ostatniej dekady albo i dwóch. Perry był więc większy niż jego dyskografia, czego kwintesencją są następujące słowa: Jeśli mówimy o wielkich bohaterach studia nagraniowego, to Les Paul byłby pierwszym, George Martin drugim, a kolejnym właśnie Lee „Scratch” Perry. To nie ja wymyśliłem, powiedział to Brian Eno w rozmowie, którą miałem okazję przeprowadzić. Bohater studia nagraniowego numer cztery, pilnie słuchający pierwszych trzech. 

Perry przyjechał do Kingston z prowincji jako tancerz (przydomek Scratch pochodził z tych czasów – od Chicken Scratch). Wylądował w legendarnym soundsystemie Clementa Coxsone’a Dodda i w jego Studio One. Współpracował z Kingiem Tubbym, innowatorem efektów pogłosowych. A w końcu sam stanął na czele własnej wytwórni – Upsetter Records – i własnego studia. Produkował największych, z Marleyem i Wailersami na czele, był współtwórcą brzmienia reggae, chociaż miewał humory i momenty, kiedy interesowała go wyłącznie muzyka instrumentalna. A w tej dziedzinie realizował się z grubsza w podobnej formule do tej, która dominowała w studiach eksperymentalnych – montował taśmę, doprowadzając tę technikę do poziomu, który można zestawiać z późniejszym samplingiem (jak we wklejonym poniżej People Funny Boy) i wprowadzał efekty dźwiękowe. Dub, powstały z potrzeby wypełnienia niewielkim kosztem stron B – bez dodatkowego płacenia muzykom za sesje – pozwalał na autorskie studyjne eksperymenty z muzyką taneczną. I był nową dziedziną, w której wykazać się mogli producenci. A kolejne tworzone przez nich autorskie wersje nagrań – zapowiedzią remiksów. Dlatego cała przyszła historia hip-hopu i różnych gatunków sceny klubowej tak wiele mu zawdzięcza. – Perry, podobnie jak Spector, zrozumiał, że prawdziwą technologią XX wieku była praca w studiu, tak samo jak podstawą technologii muzycznej XVIII wieku była praca z orkiestrą – tłumaczył swoje zainteresowanie Eno, wskazując na utwór Bucky Skank jako ten, który wywarł na nim szczególne wrażenie.    

Linia genealogiczna współczesnego dubu, rozlewającego się dziś na wszystkie strony – od Radiohead po dubstep – swój kluczowy moment miała w połowie lat 70., w studiu Lee „Scratch” Perry’ego na Jamajce. Studiu małym i zgrzebnym gabarytami, ale wielkim – siłą ducha. Nazywało się Black Ark – Czarna Arka. „Zbudowałem je w myśl boskiego planu, by tworzyć świętą, uduchowioną muzykę – mówił właściciel. – Dostałem bożą pomoc, poprzez komos, niebo, firmament, ziemię, wiatr i ogień. Dostałem pomoc, by tworzyć muzykę kosmosu”.
Perry produkował muzykę w swoim studiu w Kingston przez kilka lat. Potem uznał, że przychodzący tam artyści przynieśli złe duchy i – jeśli wierzyć legendzie – własnoręcznie spalił Black Ark w ataku furii. W rzeczywistości miał problemy z nachodzącymi go gangami wymuszającymi haracze, a przy tym popijał wtedy, jak twierdzili znajomi, niemało rumu. Miał w końcu, jak gdzieś opowiadał, wyrzuty sumienia i chciał zniszczyć miejsce, które kojarzyło mu się z własnym grzechem. Cała czarodziejska aura, którą wokół siebie wytworzył – bardzo ważna, bo podkreślająca rolę producenta jako twórcy o ponadnaturalnej mocy (Keith Richards: Świat był jego instrumentem) – była więc zarazem efektem pewnego zagubienia. Ale została legenda studia magicznego i niedoścignionego, które chciał parokrotnie wskrzesić i podobno za każdym razem Bóg mówił mu: „nie!”.

We współczesnej wersji muzyki basowej z uduchowienia zostało bardziej – jak w dubstepie – nawiedzenie przez duchy. Ale cała magia techniki dub – dotąd zastrzeżonej dla kręgu Jamajczyków grających reggae – rozprzestrzeniła się po świecie. Charakterystyczne dla dubu pogłosy, delaye, czyli pętle opóźniające, podbite dudniące basy, niezwykła przestrzeń – to wszystko jak wirus zaatakowało inne gatunki. Bo też, jak twierdzi wielu twórców, dub – jako bardziej technologia niż muzyka – zarażał poszczególne style muzyczne. Miał z tego kiedyś powstać rozdział do książki, która nigdy się nie ukazała. A Lee „Scratch” Perry miał być bohaterem pierwszego zdania tego rozdziału. Zamiast tego wspominam go dzień po śmierci – zmarł w swoich rodzinnych okolicach, dokąd wrócił po wieloletniej emigracji (mieszkał w Anglii, Stanach Zjednoczonych, wreszcie w Szwajcarii). Czyli na wsi, w północno-zachodniej części Jamajki, w ostatnim poście na Facebooku zapowiadał stworzenie w swoich okolicach wspólnoty, enklawy wolnej od Babilonu.    

Jest mi dziś o tyle łatwo pisać o tym wszystkim, że w piątek ukazała się płyta idealnie wprost ilustrująca ciągłe oddziaływanie dubu na zachodnią scenę muzyczną. A przy tym jeden z bardziej udanych i imponujących albumów w całej karierze Kevina Martina, nagrywającego m.in. jako The Bug. Producenta, który wprost odwołuje się do dubu (kilka lat opublikował nawet swoją listę 10 ulubionych nagrań Lee „Scratcha” Perry’ego). Album jest przy tym nowoczesny, wyjątkowo zimny i pozbawiający złudzeń, polityczny i agresywny. Przypiera do muru i nie tyle zapiera dech, co raczej nie zostawia chwili na oddech. Tak jakby Martin, chwalący się zmianą stylu życia na bardziej rodzinny, chciał zarazem przekonać słuchaczy, że jest w stanie w tych warunkach pokazać swój najbardziej intensywny materiał. 

Długi, dwupłytowy (w wersji LP) album przynosi 14 utworów nagranych z różnymi MC, związanymi dziś przede wszystkim ze sceną grime (wśród moich ulubionych: Irah, pamiętany już z nagrań Martina Manga Saint Hillaire i niezawodny, pojawiający się w nich regularnie Flowdan), co zbliża jeszcze mocniej ten materiał do UK bassu i grime’u. Pojawia się też stary znajomy z King Midas Sound – Roger Robinson. Ale jest tu również amerykańska poetka/raperka Moor Mother i postać z jamajskiej sceny ragga – Daddy Freddy. A wreszcie jeszcze jeden Jamajczyk, Nazamba, wokalnie (słyszymy go w War) jedna z wyróżniających się postaci w całym tym, trzeba przyznać, doborowym towarzystwie. Wychodzi z tego gęsty i wyrazisty zestaw eksponujący wszystkie cechy klasycznego dubu w nowej odsłonie. Od czasu London Zoo nie słyszałem bardziej przekonującej płyty Martina. Nosi tytuł The Fire. Przypadek? Może i tak, ale jest w tym ogniu coś z tamtego, a atmosfera pogranicza szaleństwa, w której utrzymuje nas ten długi album… tak z grubsza wyobrażam sobie dzień, kiedy spłonęła Arka.     

THE BUG Fire, Ninja Tune 2021, 8/10