Jak zostałem zatrzymany przez SS
„Ty to masz najlepiej – wystarczy, że posłuchasz płyty, 45 minut i już możesz coś o niej napisać”. Nie reaguję już na takie zaczepki, od kiedy zadałem sobie trochę trudu, żeby zestawić ze sobą pracę, jaką nad recenzją muszą wykonać recenzenci poszczególnych dziedzin kultury. Owszem, teatralni mają przerąbane – dwie noce w pociągu, żeby zobaczyć przedstawienie na drugim końcu Polski. Ale za to ile czasu na pisanie w czasie podróży… Książkowi mają niewiele lepiej. Co prawda działają w cieple własnego salonu lub sypialni, z herbatką, termoforem i wszystkimi innymi wygodami, ale na porządną powieść muszą przeznaczyć jak nic trzy wieczory. Nawet recenzent gry – mimo sporej przyjemności – musi poświęcić minimum z 10 godzin. Kto ma w takim razie najlepiej?
And the winner is… recenzent filmowy. Dwie godziny w kinie i żadnych powtórek, cała akcja (na ekranie czasem nieczytelna) streszczona w pressbuku, do tego przesunięcie w premierach (zazwyczaj) między zagranicą i Polską, ale również między Polską a Polską (między premierą festiwalową a kinową), które sprawia, że mamy pełną paletę opinii ludzi dookoła, z którym można podyskutować, albo paletę odgłosów prasowych. A przede wszystkim – nie pięćdziesiąt (jak w muzyce czy książkach), tylko pięć premier tygodniowo.
Nie użalam się, broń Boże, tylko próbuję racjonalnie spojrzeć na zjawisko. Recenzent muzyczny miał się zresztą całkiem dobrze – dopóki nie pojawił się Sufjan Stevens. Czyli młody kompozytor, który od początku chciał zrobić wszystko naraz, czyli napisać piosenki na orkiestrę, chór, komputer, auto-tune’y, dudy, fujarki i pilarki. I wymieszać w nich doświadczenia amerykańskich klasyków i minimalistów, Indian i kowbojów, didżejów i folkowców. Efekt tego jest taki, że nie starczą i trzy wieczory, a nawet – jak w tym wypadku – po dwóch tygodniach można mieć z tym albumem poważne problemy. I wpadamy w pułapkę płyty, która na początku trochę odstrasza dziwacznymi aranżacjami, po kolejnych odsłuchach wciąga, a na końcu i tak zostawia człowieka z milionem wątpliwości.
Kolejne warstwy lukru, pod którymi SS poukrywał fajne pomysły piosenkowe i melodie sprawiają, że łatwo sobie wyobrazić geniusza, który miesiącami poprawia w studiu gotowe już utwory, co rusz dokładając coś nowego – a to solówkę gitarową, a to pocięty na laptopie rytm. Choć przecież słychać, że punkt wyjścia był prosty. Na przykład w „I Walked”, które w porównaniu z resztą jest tak surowe, że aż zapragnąłem usłyszeć wszystkie utwory z „The Age of Adz” w takich wersjach. Utwór tytułowy pod płaszczykiem jęków i trzypiętrowych chórków też kryje ładną melodię. W „Too Much” Stevens ukrywa hitowy motyw za minutą wstępów i topi go po kolejnych dwóch minutach w zgrzytach i smyczkach. „Now That I’m Older” pokazuje, że czego jak czego, ale oszczędności w operowaniu chóralnymi stylizacjami wiek go nie nauczył. „I Want To Be Well” przekłada na dźwięki osobiste doświadczenia Stevensa z chorobą, która utrudniała mu karierę i sprawiła, że tak długo trzeba było czekać na następcę „Illinoise”. „Impossible Soul” to kompozycja 25-minutowa, co w kontekście barokowości SS już samo w sobie jest najlepszym komentarzem. „Vesuvius” ma dość podle new-age’owe elementy, ale przy okazji – chwytliwy, hipisowski refren. Tytuł utworu „Bad Communication” może się odnosić do relacji autor-odbiorca. Tym bardziej, że cała płyta Sufjana Stevensa poświęcona jest Royalowi Robertsonowi, nieżyjącemu już artyście-schizofrenikowi i jego mistyczno-kosmologicznym pracom (cała wkładka jest nimi wypełniona). Muzyka oddaje klimat życia na progu niebywałego odkrycia teorii wszystkiego – bo wciąż balansuje na krawędzi kompletnej pompy. Igra z całkowitym niezrozumieniem. Bo przecież jest tu tematów na dziesięć płyt, każde kolejne przesłuchanie przynosi nowe pozytywne wrażenia, ale też mnoży wątpliwości.
Kiedy więc przychodzi ten moment, że już wszystko wiemy? Kiedy możemy stwierdzić, że mamy już swoją mapę płyty, że trzymamy w rękach pressbuk? Kiedy jest ten moment, żeby zabrać głos? I jak udowodnić ludziom, którzy płyty nie znają, że warto się nad nią zatrzymać na dłużej, jeśli sam nie wiem, czy słuchałem wystarczająco długo? Nie wiem nawet, czy ta „długość” w tym wypadku ma znaczenie. W każdym razie Sufjan Stevens coś tu sobie zrekompensował – pewnie długie milczenie.
A na końcu, już napisaniu tego, co powyżej, uświadomiłem sobie, że nucę co? Motyw „Chicago” z „Illinoise”…
SUFJAN STEVENS „The Age of Adz”
Asthmatic Kitty 2010
7/10
Trzeba posłuchać: Jeszcze raz.
„I Walked” | Sufjan Stevens | The Age of Adz by thatdamndeer
Komentarze
chciałem napisać, że nowy album SS jest „schizofreniczny”, ale ten wątek jest poruszony w recenzji. niestety mam egzemplarz bez wkładki 😉
Sufjana Stevensa sluchalem gdzies tam w okolicach polowy pazdziernika („The Age of Adz”, Asthmatic Kitty/Border) i dopiero teraz, po paru tygodniach, odkurzylem tego artyste z Michiganu. Genialny Stevens znowu pelen zywiolu. Jest wizjonerem a zarazem blaznem, po tym jak chyba w 2003 r rozpoczal swoj projekt-koncept „The Fifty States Project” jako prezentujacy kazdy stan z osobna. Nie sposob tez nie pamietac jego experymentu z Brooklyn-Queens Expressway. Jego najlepsze utwory to „Saul Bellow”, „Chicago”, „Detroit, Lift Up Your Weary Head”. Jego „Michigan” /2003/ i „Illinois” /2005/ to bezprzecznie najlepsze jo dotychczasowe osiagniecia. Jest nie tylko wielkiej klasy kompozytorem ale i gitarzysta, ktory przywodzi na pamiec Steve Reicha, Jima O,Rourke czy Leo Kottke. Bywa tez niekonsekwentny jak w „Seven swans” czy tez „Enjoy Your Rabbit” /jakby bezcelowy chaos/.
„The Age of Adz” jest pierwszym prawdziwym albumem Stevensa od „Illinois” i cos tu czasami nie tak…mianowicie elektronika, ta pulsujaca analogowa, troche plastykowa, rozbita na wiele dzwiekow. Czasami ma sie wrazenie jakby pomylki, jakby Sufjan Stevens zapomnial o glownej linii
albumu, jakby zapomnial dokad zmierzal. Przypomina nieco niemiecki Tarwater, To, ze albumu nie ma jakiejs wiodacej mysli i czy rzeczywiscie ma miec? Chyba w przypadku Stevensa jest to zobowiazujace.
Ale plyte ratuje chyba jej melodyka, niebiansko-sztormowa. Utwor tytulowy, rzeczywiscie uroczyscie tonalny a „Impossible Soul” w finale
raduje dusze albo „Vesuvius” z fletem chyba bardziej muzykalny i strzelisty anizeli Andy. Gdyby nie nasz szanowny moderator, chyba bym nie sluchal tej plyty, nie przypomnial jej.
PS
kol.Sosnowski ma racje.
Bartku, a na co Sufjan Stevens jest (był?) chory? piszesz o jego „osobistych doświadczeniach z chorobą”… ciekawy wątek… fizycznie czy psyche-artystycznie?
Co do choroby Sufjana Stevensa – jej charakter był zdecydowanie fizyczny, ale pozostaje dość tajemnicza, nie wiadomo o niej nic ponad to, co artysta sam opowiedział:
http://exclaim.ca/News/sufjan_stevens_discusses_his_serious_issues
rzeczywiście enigmatyczny ten wirus. w każdym razie z całego serca życzę Sufjanowi dobrego zdrowia i czekam na wyczyn na miarę „Illinois(e)” (jedna z moich ukochanych płyt wszechczasów).
Już na składance „Dark Was The Night” miał taki kawałek, że co rusz musiałem sprawdzać, czy to jeszcze ten sam numer, czy mi się shuffle na foobarze włączyło.
Ale to nie zarzut.