Rozbieg byka, strzał…
Kulą w płot, co najwyżej. Bo skoro mówimy o latach 80., to wypada wspomnieć o albumie, który – teoretycznie przynajmniej – powinien ducha tamtej epoki oddawać jak nic innego. Czyli o płycie Martina Gore’a i Vince’a Clarke’a, dwóch głównodowodzących w Depeche Mode, także w tym okresie, kiedy zespół coś wnosił do muzyki syntezatorowej (za Clarke’a) czy samplerowej (to już bardziej za Gore’a). Teraz, co dość zaskakujące, nagrali i wydali płytę w duecie jako VCMG. Album najlepiej podsumowuje zdjęcie w środku:
Świeżo po dwójkowym Nokturnie, w którym tej nocy graliśmy Suzanne Ciani, F.C. Judda czy Dona Prestona – pionierów muzyki syntezatorowej, w większości konstruujących sobie instrumenty lub przynajmniej współpracujących z konstruktorami – ta fotografia (a właściwie: fotografie) wydaje mi się jeszcze bardziej absurdalna. W porównaniu z tym, czym dysponowała Ciani czy Judd wyposażenie studia Clarke’a (bo, o ile dobrze pamiętam z fotografii w jakimś starym „Future Music”, to on jest kolekcjonerem syntezatorów) to raj elektronika. A zarazem cmentarz kreatywności, biorąc pod uwagę efekty pracy Clarke’a i Gore’a na „Ssss”.
Przez kilka pierwszych sekund zapowiada się to nieźle, ale gdy wchodzi beat techno, w ciągu dwóch minut można się zorientować, że zmierza donikąd. Tak się już nie robi muzyki techno – bez wyrazistego pomysłu brzmieniowego albo zaskakującego rozwiązania rytmicznego nie ma sensu rywalizować z młodszymi artystami. VCMG będzie też zawodem dla tych, którzy spodziewali się nostalgicznej podróży w stronę lat 80., bo ich propozycja nie ma spójności w dziedzinie poszukiwań retro, a syntetyczne basy, obfite pady i trochę przewalone aranżacje pochodzą jak gdyby z innych epok. Najbardziej z całego zestawu podoba mi się już minimalistyczny (z grubsza) „Single Blip”, ale do stworzenia czegoś takiego VC i MG nie potrzebowali nawet jednej setnej zabawek stojących w tym imponującym studiu. Wystarczyłaby ta, która zapewne nie zmieściła się w kadrze, czyli laptop. Żałuję, że pracujący nad masteringiem albumu Stefan Betke nie wytarł przy końcowej obróbce większości instrumentów.
To ja już wolę „Speak and Spell”, panowie.
Komentarze
4 to bardzo wysoka ocena, jak na taką muzykę. Rozumiem, ze pierwszych kilka sekund zdobyło taką ocenę?
niestety to video(i niestety zdarza sie to bardzo czesto) jest na moim obszarze podatkowym niedostepne;
dp;ciekawy tekst, mialem szczescie widziec, bodajze trzy koncerty tej grupy pod koniec lat 80 u.s; dawali czadu.
Przy okazji nagrywania ostatniego jak dotąd albumu DM Martin L.G., wg relacji któregoś z kolegów (czy to był Gahan?) szalał na eBayu, kupując tony starego sprzętu. Więc może to co na zdjęciu należy też częściowo do niego. Szkoda, że z tego ambarasu bogactwa tak niewiele wynikło.
Środowisko pop-muzyczne nie jest tutaj szczególnie odosobnione. Piszę o kwestii fetyszyzacji sprzętu elektronicznego, czyli przerostu formy nad treścią w zakresie wykorzystania tegoż w procesie tworzenia muzyki. Takie samo lub zbliżone zachowania towarzyszą takim wykonawcom, jak PROJEKT KARPATY MAGICZNE. Ostanio na koncercie swoim mieli kilkadziesiąt instrumentów wszelkiej maści, z czego wykorzystali moze 1/3.
gigantomania iprzerost formy nad trescia, nie jest zjawiskiem nowym;
tak umarla opera, tak umrze rock, ale, na pocieszenie, zawsze cos zostaje…
heh, zamiast męczyć Vince’a & Martin’a, warto odsłuchać cztery sympatyczne albumy:
Blundetto – Warm My Soul (2012 Heavenly Sweetness)
The Black Seeds – Dust and Dirt (2012 Proville)
te dwie pozycje to dziedzina reggae/dubu na downtempowym bicie. oryginalne, żywe podejście do takiej muzyki, z wyraźnymi pierwiastkami soulu. pierwszy long do bujania, drugi do fotelowego słuchania.
Kinny – Can’t Kill A Dame With Soul (2012 Tru Thoughts)
Konea Ra – Pray For Sun (2012 Vienna Wildstyle)
pierwszy z tych dwóch albumów miesza najlepsze składniki labela Tru Thoughts, a więc nu-soul, nu-jazz, hip-hop & downtempo. ciekawy, damski głos, melodyjne aranżacje oraz cover The Cure: „The Love Cats”. druga płyta to coś, co można od biedy zaszufladkować jako trip-hop, ale na bardzo elektronicznym, gęstym podkładzie. również ładne melodie i kobiecy wokal.
nic WIELKIEGO, ale duża radocha z odsłuchu gwarantowana, jeśli ktoś lubi takie klimaty.
Quantic & Alice Russell – Look Around The Corner (2012 Tru Thoughts) to również bardzo udany, funkowo-nu-jazzowo-soulowy album z elementami latynoskimi. uderza podskórną energią i „dopracowaną świeżością”. fajnie bawi.
a i jeszcze to warto: The Plastic Jazz Orchestra – 39 Degrees (2012 Headphonica), jakby Triosk po japońsku z delikatnymi nawiązaniami do indie.
super, to jakby napisać że zamiast Led Zeppelin warto posłuchać Beethovena.
Mi się VCMG podoba – dobrze wyprodukowana zabawa dwóch doświadczonych muzyków sprawdza się jako muzyka do jazdy autem przez Polskę – i chyba w innych kategoriach nie ma sensu tego rozpatrywać.
Dla mnie Clarke to zwykły hochsztapler grzejący się w blasku Gore’a. Powtórzę tylko opinię, którą podzieliłem się kilka tygodni temu z kolegą, gdy posłuchaliśmy sobie pierwszy raz tej płyty: nie rozumiem, po co to było Gore’owi? Gdyby poświęcił ten zmarnowany na pracę nad „Ssss” czas na robienie materiału na nowy album Depeche Mode, zrobiłby dla ludzkości coś bardziej pożytecznego.
Dla mnie to jest po prostu piękne! Niby prymitywnie a jednak każdy utwór ma niezliczoną ilość „smaczków” (ale nie przesyt).
Majstersztyk prostej formy.
Dodam że polubiłem tę płytę zanim dowiedziałem się, kto kryje się za inicjałami VC MG.