Odyseja

Rzadko się tu afiszuję z moim konsolowym hobby, ale jeśli ktoś jeszcze nie zauważył – od paru tygodni jest gra, z którą nie trzeba i nie warto się kryć po kątach, gettach i grupach wsparcia, bo stanowczo odstaje od świata rozrywki wideo zdominowanego przez n-te wersje „Call of Duty”. To „Podróż”. Już za samo spolszczenie tytułowego „Journey”, które w świecie angielskich tytułów jest ewenementem, należą się brawa firmie ThatGameCompany, autorom niezłego „Flower” – innej zaskakującej i offowej gry. A to dopiero początek innowacji, które przychodzą tym razem.

„Podróż” to wędrówka przez życie sprowadzona do uniwersalnego symbolu, jak gdyby w ThatGameCompany postanowili zdefiniować archetyp z pomocą nowoczesnych wizualnych środków kultury popularnej. Bohater odnajduje się na pustyni, uczy poruszać, przemierza dziwną, zniszczoną krainę, czasem podfrunie w górę, to znów spadnie do mrocznych podziemi świata. Cały czas prze do przodu – coś go ciągnie, choć to kompletnie absurdalne, na świecący szczyt w oddali. Wędrówka nie wiadomo kiedy staje się całym życiem. Gra jest ładnie zrobiona, ale więcej jest w tym wszystkim czysto emocjonalnego przeżycia niż gimnastyki czy strategii. Najwięcej, gdy spotykamy obcych wędrowców – tak samo bezsensownie zmierzających w to samo miejsce co my. To inni ludzie, którzy grają w „Podróż” w sieci. Nie pogadacie z nimi, nie wymienicie wskazówek, nie pobijecie się. Możecie co najwyżej wspierać się wzajemnie swoją obecnością (co daje – nie chcę spoilować – pewne bonusy) i współprzeżywać ciężką wędrówkę na szczyt.

Wczoraj właśnie „zaliczyłem” finał gry z jakimś zupełnie obcym wędrowcem obok i – muszę powiedzieć – całe doświadczenie robi wrażenie. Trudno je też porównywać z czymkolwiek innym ze świata gier. Może „Ico”, ale to zupełnie luźne skojarzenie.

Mam nadzieję, że podróż choć trochę mnie tłumaczy z braku notki przez tyle godzin. Tym bardziej, że szukałem dla niej ekwiwalentu muzycznego. I doszedłem do wniosku, że nie najgorszym byłaby nowa płyta Lost In The Trees. Kolejna odpowiedź na młodzieńcze doświadczanie śmierci bliskich, po „Hospice” The Antlers czy „Funeral” Arcade Fire – tego trudno nie zauważyć. Stylistycznie daleko, ale jak zbieżne doświadczenia. Dlatego na początku ją odrzuciłem jako dowód egzaltacji i podążania przetartą ścieżką. Ale nastrój po „Podróży” sprawia, że na tę opowieść, też – jak to w muzyce – dość uniwersalną, spojrzałem dużo łagodniej.

Usłyszałem, owszem, wpływy His Name Is Alive w znakomitym „Red” i wspomniane Arcade Fire (w powiązaniu z jakąś operową niemal konwencją) w utworze „Garden”. Sporo niezłych aranżacji smyczkowych na wieloosobowy zespół. A przede wszystkim elastycznego wokalistę, który świetnie śpiewa falsetem, ale potrafi też skutecznie tę technikę przeplatać niższymi partiami. To właśnie historia lidera (nazywa się Ari Peckar) o samobójstwie jego pogrążonej w chorobie psychicznej matki, która w dodatku odebrała sobie życie tuż po ślubie Ariego, napędza ten album od strony emocji. A raz rozpędzony, trzyma i trzyma. I każe zmierzyć się ze sobą jeszcze raz, choć – jak w podatnej na powtórki „Podróży” – wydaje się to z pozoru czymś zupełnie irracjonalnym.

LOST IN THE TREES „A Church That Fits Our Needs”
Anti- 2012
7/10
Trzeba posłuchać:
„Garden”, „Red”, „Icy River”.