Doktryna szoku w rocku w rozkroku

Nie tylko Marilyn Manson ma zgryz. Swoją drogą on miał ze zgryzem problemy szeroko opisywane i wykraczające poza muzykę. I jeszcze więcej różnych przypadłości czy pozamuzycznych problemów, które z ekshibicjonizmem relacjonował w wywiadach, żeby budować wizerunek z pogranicza szaleństwa. Coraz mniej mnie obchodzi muzyka, którą tworzył Manson, jego najlepsze płyty to rzeczy niezłe, ale łatwe do zapomnienia i niemające dla historii rocka wielkiego znaczenia. Lecz trzeba przyznać, że jako jeden z ostatnich opowiadał swoim życiem szokującą i rockandrollową historię. I on – i prawie każdy z członków jego zespołu, obdzielonego pseudonimami seryjnych morderców – miał w sobie coś charakterystycznego, choćby i odrażającego. Sam kiedyś pisałem, że to urok rozjechanego kota na jezdni. Widok może być okropny i przykry, ale instynktownie spoglądacie, co się stało. Niestety, jak się okazuje – kryją się za tym koszty większe niż tylko robienie z siebie idioty przez jednego artystę z wtórnym, wykalkulowanym image’em (bo przypomnijmy, co powiedział ze zjadliwą ironią Alice Cooper: Manson? Straszny oryginał. Rozsmaruj sobie makijaż na gębie i nadaj kobiece imię. No przecież NIGDY czegoś takiego nie było). Być może jednego z ostatnich, którzy próbowali monetyzować to, na czym rock’n’roll jechał przez dekady. Czyli epatowanie wizerunkiem niegrzecznym, szokującym, albo i zwyczajnie złym, czyli rockandrollową karmą obecną od czasów Roberta Johnsona. Oczywiście łatwo pisać o tym, kiedy już Briana Warnera porzucił własny menedżer, kiedy do Evan Rachel Wood dołączyły głosy innych kobiet. Ale zwróćmy uwagę, ile się zmieniło. Jeszcze 20 lat Manson nie tylko nie ukrywał, tylko chwalił się, budował wizerunek na opowieściach o swoim pokoju gwałtu. Jeszcze 25 lat temu Manson opisywał z detalami napaść seksualną, której dokonał wspólnie z Trentem Reznorem (ten się do tego po latach nie przyznaje), ale strony 142-143 z mitomańskiej autobiografii Trudna droga z piekła z wesołkowatym i pełnym mizoginii opisem zbiorowego gwałtu na zamroczonej alkoholem dziewczynie pozostanie czymś, co trudno po ćwierć wieku odbierać ze spokojem. I czymś, co być może nigdy już nie wróci, pogrążając tych, którzy zamiast propozycji muzycznej mieli do zaoferowania głównie maczystowską kulturę rock and rolla i metalu. 

Ta kultura sypie się od dawna. Nawet u zwolenników Mansona jego teksty mogą dziś wzbudzać lekkie zażenowanie. Stare rockowe biografie pełne seksualnych ekscesów z dzisiejszego punktu widzenia brzmią jak materiały procesowe. Z drugiej strony, przez ostatnie dekady w muzyce rockowej zaczynają dominować zespoły, które nie kreują już takiego barwnego zestawu osobowości jak te dawne. Ze 20 lat temu Ian Dury powiedział o współczesnych artystach, że są jak drobni urzędnicy bankowi, którym udało się osiągnąć dobry wynik. Przyszło mi to do głowy w kontekście zasłużenie odchodzącego w przeszłość Mansona. A jeszcze bardziej – w kontekście triumfującego Foo Fighters, grupy, która to przechodzenie od etosu rockandrollowego, straceńczego życia do etosu urzędniczego pokazała jak mało która. 

Bo sami powiedzcie: jakich członków FF poza Dave’em Grohlem w ogóle znacie? I czy ci, których jesteście w stanie wymienić, są barwnymi postaciami, czy może tylko porządnymi instrumentalistami (rekrutowanymi m.in. ze scenicznych/studyjnych sidemanów), niewychodzącymi z liderskiego cienia? Nie wliczam kobiet – na nowej płycie obecnych, ale zepchniętych do tradycyjnej roli chórzystek – bo wśród nich znajdzie się kilka ciekawych historii, z wnuczką Johna Williamsa włącznie.

Wymarła niemalże rockowa prasa, która takie historie kreowała, zostały magazyny branżowe dla gitarzystów. Zadałem sobie więc trud przebrnięcia przez kilkunastostronicowy, okładkowy materiał o Foo Fighters w najnowszym wydaniu „Total Guitar”. I muszę przyznać, że czegoś nudniejszego niż wyznania gitarzystów FF dawno nie widziałem na oczy. Rozmowom – z których naprawdę niewiele wynika, poza informacją, że fajnie się pracowało w wynajętej willi zamiast studia – towarzyszą oczywiście techniczne rozprawy nad stylem FF, przy których trudno powstrzymać się od uśmiechu, bo jest to raczej dowód względnej bezstylowości. Rock na Medicine at Midnight jest raz jeszcze kulturą, która celebruje samą siebie (nie na darmo jednym z lepszych ostatnio pomysłów Grohla był dokument o studiu Sound City). A najlepsze w tym wszystkim jest to, że cała nowa płyta, nagrywana z TRZEMA (!) gitarzystami na pokładzie, nie przynosi JEDNEGO przyzwoitego i łatwego do zapamiętania riffu. Paradoksalnie pierwszym kandydatem byłby riff basu w utworze tytułowym przynoszącym echo Stonesów z okolic Dirty Work. Ale cały groove tego nagrania to coś w stylu Gorillaz, tylko tamci robią to lepiej.

Najlepszy moment na płycie to niereprezentatywne dla niej Waiting on a War. Tu dzieje się muzycznie tyle, co na całej reszcie płyty. Poza tym do rangi wydarzeń – także w kontekście tej opowieści z łamów „TG” – na Medicine… urastają fakty banalne. To na przykład jak Shame Shame zapętla perkusyjną frazę i dorzuca klaśnięcie. A któryś z gitarzystów FF komentuje, że to był dla niego moment w stylu Michaela Jacksona. To prawda, tradycja rockowa jest aż tak wyświechtana, że można ją analizować w nawiązaniu do nagrań Jacksona sprzed 30 lat. Ze swojej strony dorzucę Grohla imitującego Jamesa Hetfielda w No Son of Mine. Jak kiedyś nie będzie już grupy Metallica, bo zniszczy ją zbyt rockandrollowy styl życia, zostanie zawsze Grohl, który jak dobry urzędnik, może nawet syndyk masy upadłościowej, zagra wam wszystko, a na koniec – jeśli dalej będzie szedł w tym kierunku – pewnie zgasi światło i zamknie ten interes. 

FOO FIGHTERS Medicine at Midnight, Roswell 2021, 4/10