Brakowało w Polsce dokumentów o rapie. Do wczoraj.
Najłatwiej się zorientować, że czegoś brakowało, gdy już jest. A mam wrażenie, że rapowa trylogia, którą przygotował tegoroczny festiwal Millennium Docs Against Gravity (od 4 września w siedmiu miastach, szczegóły tutaj), będzie należała do najpopularniejszych punktów programu. Każdy film z różnych powodów. Pocztówka z podróży Quebonafide: Romantic Psycho Film – bo to rzecz o gwieździe w szczycie popularności. Antoha MC. 2×2=5 – bo zwyczajnie ciekawa jest opowieść o tym rosyjskim, nieco hipsterskim raperze (też podróżniku, z nieodłącznym plecakiem, ale w innym sensie), takim trochę tamtejszym Vito Bambino. A poza tym Antoha MC był wcześniej jednym z muzycznych odkryć Docs Against Gravity, znany jest publiczności imprezy. I wreszcie Skandal. Ewenement Molesty o tytułowej warszawskiej formacji hiphopowej. Od tego wypada zacząć mały przegląd festiwalowych dokumentów o muzyce, bo to właśnie film, który odpowiada na tę wyrażoną w tytule notki potrzebę.
Historia gatunku została już nieźle opowiedziana, ale mieliśmy więcej głośnych fabuł o polskim rapie niż filmów dokumentalnych. Film o Moleście wydaje się nieco spóźniony, ale spełnia oczekiwania. Widać, że nie został nakręcony w dwa dni. Poza gadającymi głowami dostajemy sporo pierwszorzędnych archiwaliów. A całość korzysta zarazem z pewnego efektu pokoleniowej nostalgii i z momentu refleksji obu głównych bohaterów, mocno już po czterdziestce. Opowiadają przede wszystkim o okresie od powstania zespołu do wydania pierwszej płyty Skandal w 1998 r. Od wspomnień na temat samego startu – Vienio przypomina jak całe środowisko zawstydziło i zmobilizowało pojawienie się w stolicy Wzgóza Ya-Pa 3 – po diagnozę własnego sukcesu: Wszyscy czekali na te słowa, to, co mieliśmy jako Molesta, czyli bycie naturalnym, nie dobieraniem słów w formie artystycznej, wysublimowanej – na chuj to komu, to se Grechuty posłuchaj! – mówi Włodi.
Bohaterów jest rzecz jasna więcej: Kaczy, Wilku, Pelson. Jest Bogna Świątkowska, DJ 600V, Hirek Wrona, jest tło, czyli miejscówki deskorolkowe, klub Hybrydy. Poza głównym konfliktem, który budowany jest wokół kontraktu Molesty z Pomatonem, a później zmiany myślenia o pieniądzach i sukcesie (tu reżyser filmu Bartosz Paduch unika laurkowości, a nawet gładkości tego portretu), sporo udało się pokazać: i źródła polskiego hh, i uniwersalną opowieść o buncie, który zawsze wchodzi w fazę monetyzacji. Zabrakło może odrobiny szczęścia, jakie miał Filip Dzierżawski, który idealnie trafił z narracją o rozchodzących się kumplach z zespołu w Miłości, ale jesteśmy daleko od uładzonej promocyjnej gadki. I bardzo daleko – co ciekawe – od filmu o Quebonafide, który potwierdza tu niejako przynależność do zupełnie innego pokolenia.
Wspomniany już Quebonafide: Romantic Psycho Film to niejako dopowiedzenie myśli majaczącej gdzieś pod koniec dokumentu o Moleście – że rap to już dawno mainstream. Tytułowy bohater raczej próbuje od tej sławy uciekać w podróże (nie do końca się udaje, bo nawet w Kolei Transsyberyjskiej znajdzie rozpoznających go studentów z Polski), ale z drugiej strony – nawet tego nie robi bez biznesplanu, bo na wyprawę na Daleki Wschód, w której towarzyszy mu Krzy Krzysztof, zabiera jednak i kamerę, a wraz z nią widzów, którzy bilety na seanse festiwalowe wykupywali tak szybko jak bilety na koncert. Jadą więc Quebo z kolegą na Wschód niczym Bowie i Iggy Pop, tylko z lepszą dokumentacją wydarzenia w 4K. I z lepszą kontrolą nad wszystkim, bo główny bohater ten film współtworzył – wraz z Red Bull Media House.
Quebo miał tu najwyraźniej zdjąć, albo przynajmniej uchylić zasłonę tajemnicy, którą otoczone jest jego życie, ale o ile w tych strzępkach rozmów między Bajkałem a Chinami jest sporo przypadkowości, czasem ciekawej, i trochę wynurzeń na temat istoty obciążeń związanych z popularnością, to trudno tu znaleźć jakieś głębokie prawdy, a już tym bardziej coś, czego na płytach by nie było. Bo przecież autorefleksje w rodzaju tej, że jest zblazowany, bo ledwie go obszedł widok, po który tyle kilometrów jechał, bywają udziałem każdego. Jedna rzecz, która w trakcie tych ledwie 37 minut daje obraz bliskości problemów gwiazdy i zwykłego zjadacza chleba, to fakt, że każdy dziś strzela sobie selfie, kreując własny wizerunek. Tylko nie każdy może sobie strzelić kinowy dokument.
Czymś pośrednim pomiędzy kreacją wizerunku a zewnętrzną diagnozą jest z kolei film Zawód: basista Stonesów (co w oryginale brzmi jednak nieco ciekawiej: The Quiet One) Bohaterem wyreżyserowanego przez Olivera Murraya filmu jest oczywiście Bill Wyman, czyli wielki nieobecny dzisiejszego składu The Rolling Stones, a przez lata filar formacji – śledzimy jego robotniczy życiorys, fascynację bluesem, czyli elementy formacyjne dla pozostałych Stonesów, ale przede wszystkim oglądamy historię zespołu z perspektywy jego kolekcji. Bo Wyman, jak się okazuje, nagrywał i rejestrował wszystko, a dziś wręcz mieszka w jednym wielkim archiwum wypełnionym kolekcjonerskimi dowodami wielkiej kariery. I to jest ciekawe – wkraczamy z pewnością w całą erę tego typu opowieści o historii. Zawsze można tu znaleźć coś, czego jeszcze nie było.
Zarazem jednak życie Wymana ciągle skrywa tajemnicę. Dla mnie, poprzez rzeczywistość śledzoną kiedyś na przełomie lat 80. i 90., na zawsze pozostał bohaterem jednej z największych obyczajowych afer rockowych wszech czasów. A tu o Mandy Smith i ich związku nie dowiadujemy się wiele. Wątek wprawdzie się pojawia (co miłe), ale jest szybko gaszony na rzecz innych. W migawkach, które dostajemy, pojawia się jednak – znów – opowieść o statusie gwiazdy czasów, kiedy ten status pozwalał na wszystko.
Nie trzeba pewnie mocno reklamować Kołysanki Maxa Richtera, bo ten brytyjski dokument (reż. Nathalie Johns, Julie Jakobek) świetnie ciągnie siła samego projektu tytułowego kompozytora. Czyli utworu Sleep. Wiedząc, na czym polega – że to przedsięwzięcie polegające na odegraniu w nocy ośmiogodzinnego utworu w środku Los Angeles – macie już pewne pojęcie o tym, że tempo filmowe będzie raczej niespieszne, każdy element wykonania – na swój sposób interesujący, choć też będziemy balansować na granicy frazesu. Na szczęście słów pada tu stosunkowo mało.
W dość podobny nastrój wprowadza zupełnie inna historia opowiedziana w filmie Solo Artemio Benkiego – o uzdolnionym, ale cierpiącym na schizofrenię argentyńskim pianiście Martínie Perano. Proces powrotu do względnej normalności po pobycie w szpitalu psychiatrycznym, układanie sobie na nowo życia ze swoją pasją, która zdaje się zarazem wypalać bohatera emocjonalnie – cóż, to nie jest film o muzyce w pierwszej kolejności, poza może mocnym wątkiem fizycznej wręcz potrzeby grania na instrumencie. Dużo ciszy, dużo nielekkich scen, dużo wypalanych w samotności papierosów.
Lżejszy i zdecydowanie wart zobaczenia jest Analogowy wizjoner Jensa Meurera. Kręcony sporym nakładem sił i środków dokument podąża za treścią książki Davida Saxa The Revenge of Analog, o której szerzej pisałem choćby tutaj. Czyli wychodzi od Impossible Project – działań grupy ludzi pod wodzą Austriaka Floriana Kapsa (biologa, speca od mięśni oka pająka – naprawdę), którzy odkupili w ostatniej chwili skazaną na zagładę fabrykę Polaroida, odnawiając krok po kroku cykl produkcji klisz. W tle – inne analogowe wynalazki ocalane od zapomnienia tuż przed wjazdem smartfonowego cyfrowego buldożera. I opowieść o wizjonerach, których w końcu i tak zastępują kapitaliści. I ciekawe, i pouczające. A muzycznie – choć to nie jest pierwszoplanowa sfera filmu (winyle to tylko jeden z wątków) – bardzo zadowalające.