Groove równikowy

Zacznijmy od tego, że eksperymenty uprawiać można i po stronie muzyki poważnej, i muzyki rozrywkowej. Pod każdą szerokością geograficzną. Z eksperymentów z łączeniem samby z jazzem wyszła lekka i dziś banalna bossa nova. A z dalszych eksperymentów na żywym organizmie bossa novy wyszedł nurt Tropicália. To w Brazylii. W Kolumbii formacja Meridian Brothers eksperymentuje z miejscową cumbią – ludowym, tanecznym stylem, z którym robią to, co Zappa i Captain Beefheart z bluesem, czyli doprowadzają do granic, ryzykując, że publiczność się wystraszy i sprzedaży nie będzie. A dodatkowo jeszcze każdorazowo próbują trochę inaczej. Eksperyment może wyjść albo nie wyjść. 

Meridian Brothers – pod wodzą Eblisa Alvareza – odświeżali już cumbię na modłę akustyczną (na ostatnim albumie ¿Dónde estás María?, bardzo zresztą finezyjnym), ale też na cyfrowo – jako digital cumbia. Nowy album wpisuje się raczej w ten drugi nurt, ale w stylu retro, przez pryzmat nostalgii za latami 80. i działającym wtedy reformatorskim zespołem Cumbia Siglo XX. Z tej cumbii XX wieku wystarczy więc już tylko zrobić wiek XXI.  

Pisałem o wyjątkowości muzyki Eblisa Alvareza już sześć lat temu, przy okazji świetnej płyty Salvadora Robot. Tej z tych elektronicznych. Mam wrażenie, że na nowym albumie, w Cumbia Del Pichaman, czyli coverze Son of a Preacher Man (szlagier R&B wykonywany przez Dusty Springfield), rzecz staje się już tak zabawna, że aż karykaturalna. Z kolei w Cumbia De Los Proletarios całość idzie w stronę kolumbijskiej wersji Gotan Project. Czy to źle? Niekoniecznie. Chociaż wolę już syntezatorową siermięgę Puya Del Empresario. Robi na mnie wrażenie agresywna rytmicznie, połamana Cumbia De La Soledad. Paradoksalnie podoba mi się też dość tradycyjna Cumbia del Relicario, delikatnie tylko brzmieniowo naciągnięta w stronę elektroniki. Pomysły Alvareza działają najmocniej, jeśli są odpowiednio subtelnie wykorzystane. Ciągle też robią duże wrażenie, choć gdyby może wykorzystał dynamikę swoich imponujących setów na żywo, zyskałby tę zupełnie nową jakość, którą znalazłem w ostatnim tygodniu na płycie innego artysty z podobnej szerokości geograficznej.   

MERIDIAN BROTHERS Cumbia Siglo XXI, Bongo Joe 2020, 7/10

Ten inny to Mariano de Melo, czyli Marian Sarine, o którym w pierwszej chwili powiedziałbym, że idzie w ślady Eblisa. Brazylijski multiinstrumentalista operuje w bardzo podobnych rytmicznie rejonach, nawiązujących do dawnych tradycji, ale też staroświeckich brzmień – mamy tu stare brazylijskie organy z lat 80., a wraz z nimi archaiczny automat perkusyjny, oferujący konkretne schematy – sprzęt, który uwalnia wyobraźnię, paradoksalnie, za sprawą swoich ograniczeń. Do tego dochodzą tylko perkusjonalia. Mało. Ale łatwiej – jak podejrzewam – rzucić się w wir samego grania. A Sarine powołuje się nie na Meridian Brothers (choć mógłby, a może nawet powinien), tylko na osadzone w hinduskiej tradycji proto-techno Charanjita Singha. I przeróżnych wykonawców, dla których istotny jest element improwizacji. 

Jaki jest skutek? Muzyka Sarine płynie i przenosi nas w inne miejsce. Podczas gdy kompozycje Meridian Brothers, choć ujmują futurystyczną egzotyką, są oparte na groove’ach i nie mają czym zaskoczyć po minucie czy dwóch, te instrumentalne nagrania wydane przez portugalską Lovers & Lollypops wciąż mutują, tworząc nowe, kalejdoskopowe zestawienia i kombinacje. Ze szczególnym wskazaniem na Pulsos Nos Ombros. Choć podobny rodzaj transu Sarine uzyskuje w zerwanym w końcówce Le Saut. Fantastyczna płyta – i jedno z lepszych domowych, pandemicznych nagrań, na jakie zdarzyło mi się w ostatnich tygodniach trafić.    

SARINE Raízes Aéreas, Lovers & Lollypops 2020, 7-8/10