987 wpisów dalej…

Z tego 707 na tym blogu – reszta na Wyżu Nisz, gdzie ostatnio pierwsza nowa notka od chyba pół roku. Nie macham tu w ramach autoreklamy tysiącem, bo podobno wysokie nieparzyste liczby lepiej przyciągają uwagę, a chciałbym za chwilę napisać kilka słów o dwóch ciekawych płytach, więc na uwadze mi zależy. Do tego grubo ponad 10 tys. komentarzy, za które bardzo dziękuję. Nie, nie zamierzam się zwijać, nic takiego. Chciałem tylko przeprosić za to (wracam do wątku w sumie co jakiś czas), że nie jestem w stanie pisać częściej i słuchać więcej. Wiele rzeczy mi umyka, niektórymi zajmować się nie chcę, ale – tutaj rozwiążę zagadkę tego kwadratu z reklamą po prawej stronie („Daj się posłuchać…”) – można zawsze dać tutaj ogłoszenie/reklamę. Nie mam z tego grosza prowizji, ale będzie miło, jeśli reklamy będą zgodne z tematyką bloga. No i pamiętam jeszcze czasy, gdy wytwórnie płytowe i promotorzy koncertowi naprawdę reklamowali się w muzycznej prasie. Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby te czasy wróciły, szczególnie że chcą wracać papierowe magazyny (wspieracie?). A nie zamierzam iść w ślady blogerskiej elity i bawić się w pisanie o markach w zamian za kalesony, butelkę alkoholu, płynu przeciw komarom czy odkurzacz. Lubię tradycyjnie pod tym względem, choć nowocześnie w innych sferach. I o tym będzie tak naprawdę ten wpis: o tradycyjnie nowoczesnych lub nowocześnie tradycyjnych.

„Tradi-mods” – tak opisywała się grupa KASAI ALLSTARS z Konga na poprzednich płytach. O jednej z nich tu nawet dość entuzjastycznie pisałem jakieś 500 notek wstecz. I mój entuzjazm w stosunku do „kongotroniki”, czyli transowej, gęstej rytmicznie muzyki utopionej w jazgocie likembe, który dla muzyki z Konga jest czymś w rodzaju syntezatora, tyle że, hm, mało podatnego na programowanie i obsługiwanego całkiem, jak to się mówi, z ręki. Za to często amplifikowanego aż do swoistego przesteru. Do tego dochodzą bębny, ksylofony, czasem trochę gitar. I śpiew.

Jeśli kogoś nie przekonała euforia poprzednich płyt Kasai Allstars, podwójny album „Beware the Fish” – a szczególnie jego ostatnie akcenty na drugiej płycie zestawu – powinien załatwić sprawę. Do przekonanych zaliczają się na przykład Deerhoof i Juana Molina, którzy na albumie „Tradi-Mods vs. Rockers” proponowali swoje wersje kongijskich utworów, a tutaj po prostu dołączają do składu Kasai w ekstatycznym „The Ploughman”, wyjątkowo nagraniu koncertowym zarejestrowanym na koncercie. Reszta to też czysty rockandroll – nawet jeśli stylistycznie przypomina oczywiście jakąś wykoślawioną salsę – i hasło „play it loud!” na okładce przemawia do mnie bardziej niż na ostatniej płycie Judas Priest. Zresztą miałem okazję potestować naprawdę głośno tę jedną z lepszych płyt, jakie w ogóle trafiły w moje ręce w tym roku.

kasai_allstarsKASAI ALLSTARS „Beware the Fish”
Crammed Discs 2014
Trzeba posłuchać: „Yangye, the Evil Leopard” i cała druga płyta zestawu.

Kasai Allstars – „Yangye, The Evil Leopard” (feat. Basokin) from Crammed Discs on Vimeo.

Przyzwyczailiśmy się patrzeć na egzotyczną muzykę jako wyraz pewnej naiwności – przez pryzmat peruwiańskich zespołów grających na skwerach czy powtarzalnego odgrywania motywów ludowych. Ale co zrobić, kiedy w muzyce pojawia się dysonans, dziwne przyspieszenia i zwolnienia tempa, gdy brzmienie tradycyjnych – wydawałoby się – instrumentów zostaje lekko zbrudzone, rytm przełamany? Czy potrafimy postawić ją na równi z alternatywnymi kapelami z Europy? W wypadku kolumbijskich MERIDIAN BROTHERS zaskoczenie jest więc odpowiednio większe, podwójne. Wystarczy posłuchać płyty „Salvadora Robot”.

Sądząc po nastrojach w czasie Mundialu, prędzej już zaakceptujemy drużynę kolumbijską eliminującą Brazylijczyków niż kolumbijską grupę eliminującą ulubionych Brytyjczyków. Phil Freeman w „The Wire” starsze nagrania Meridian Brothers porównywał z wczesnym Devo, ale ja uznałbym je za nadrabianie całych lat 70. O ile Tropicalia, do której grupę Eblisa Alvareza też się porównuje, była latynoamerykańskim nadrabianiem rewolucji lat 60., to tu mamy wychodzenie w stronę oświeconej awangardy kolejnej dekady – stąd moje skojarzenia z Rock In Opposition. To było słychać doskonale np. w partiach instrumentów dętych i wykorzystaniu smyczków na składankowym „Devocion”, które w zeszłym roku wyszło nakładem Staubgoldu i pozwalało nadrobić nieznane w Europie starsze nagrania grupy, wydawane w rodzinnej Kolumbii (skądinąd ciekaw jestem – może ktoś wie? – jaki jest ich status w ojczyźnie).

Meridian też są tradi-mods. Do salsy (też się pojawia) podchodzą niczym Captain Beefheart do bluesa. Swoją muzykę opierają jednak przede wszystkim na płynącej rytmice kolumbijskiej cumbii. Pisze się o tym „cumbia cyfrowa”. W otwierającym „Somos Los Residentes” rzeczywiście można usłyszeć unowocześnioną cumbię – pulsujący, popychający do przodu rytm. Choć również merengue. A samo hasło „Los Residentes”? Czyżby nawiązanie do The Residents? Ale rytmika „Un principe Miserable Y Malvado” jest już z zupełnie innego świata, kojarzy się z latynoską orkiestrą grającą do rytmu z komputera z włączonym generatorem przebiegów losowych, a wrażenie wzmacnia syntezator w funkcji basu. Rzecz wcale nie niecodzienna dla tych, którzy znają nagrania kolumbijskiej formacji, która jest raczej miejscowym Henry Cow. Naiwność i prostota łączą się tu z awangardowym zacięciem. Więcej o jednych i drugich tradi-modsach w dzisiejszej audycji w radiowej Dwójce – od 23.00. Tak dla autoreklamy dla odmiany po ofertach reklamowych i narzekaniach na zepsucie obyczajów.

meridian_2MERIDIAN BROTHERS „Salvadora Robot”
Soundway 2014
Trzeba posłuchać: „Somos Los Residentes”. I obejrzeć piękną okładkę.