Czterech barytonów

Było trzech tenorów, pora na czterech barytonów, którzy prawie w tym samym czasie wydali nowe albumy. Dziś krótka improwizowana bitwa na punkty pomiędzy wokalistami pracującymi w niskich rejestrach. W kolejności (na razie) alfabetycznej: Matt Elliott, Mark Lanegan, Stuart A. Staples i Kurt Wagner.

1. Jeśli zimą będziecie słuchać Kurta Wagnera przynajmniej dwa razy w tygodniu, możecie zmniejszyć rachunki za ogrzewanie nawet do 30 procent. Taki ciepły to głos. Muzyka zresztą też – nigdy gorąca, nigdy podnosząca ciśnienie, przynajmniej przez ostatnich dziesięć lat (aż tyle upłynęło od świetnej „Is a Woman”). A ciepła coraz bardziej. Ostatnio zespół rozszalał się zresztą głównie na płaszczyźnie brzmieniowej, nowy album – dedykowany pamięci Vica Chesnutta – ma więc smyczki w każdym nagraniu, wyprodukowany został przez Marka Neversa i nagrany bez pośpiechu, w ciągu dwóch lat. Chwilami („Gar”) Wagnerowi nie chciało się dopisywać tekstów – na szczęście tam, gdzie są, jak zwykle mają niezłą jakość. Nowy Lambchop nie daje krytykom dużych szans. Bo może i nudne, ale jakie ładne. Z okładką (punkt za to!) włącznie. Zawsze można tym zastąpić wymęczone chilloutowe wydawnictwa wszelkiej maści.

LAMBCHOP „Mr. M”
City Slang 2012
7/10
Trzeba posłuchać:
„Gone Tomorrow”.

2. Gdybym miał się jeszcze raz spotkać oko w oko z Leonard Cohenem, kupiłbym mu w prezencie nowego Matta Elliotta. Mam wrażenie, że ten artysta robi to, co autor „Suzanne” bardzo by chciał – nagrywa depresyjne ballady w stylu flamenco lub z fortepianem, rzeczywiście panując w stu procentach nad efektem końcowym. Zmienia się w sposób fundamentalny z płyty na płytę, jednocześnie pozostając sobą, jest z natury bardziej od Cohena europejski (co nie dziwi, gdy spojrzeć na współpracowników: Stephane’a Gregoire, który album produkował i Yanna Tiersena, który pojawiał się za konsoletą), choć zarazem bardziej rozgadany, mniej zdyscyplinowany. Jak zawsze z łatwością wychodzi poza ramy czterominutowych ballad, chętnie przekraczając granicę 10 minut i nabudowując piosenki na długich intrach. Elliott robi tu na mnie wrażenie nie tyle swoim głębokim głosem, naznaczonym kolejnymi doświadczeniami, co grą na fortepianie i gitarze – jak tak dalej pójdzie, następną płytą firmowana jego nazwiskiem może być zestaw instrumentalnych utworów o klasycznym charakterze. „Jeśli ten album zastał cię w trudnych czasach, niech twoje kłopoty szybko miną” – kończy niemożliwe do rozszyfrowania teksty we wkładce. Ha. I kto to mówi.

MATT ELLIOTT „The Broken Man”
Ici d’ailleurs 2012
7/10
Trzeba posłuchać:
Dust Flesh and Bones”. Całość w mp3 za 2 euro – godna promocji inicjatywa.

3. Mark Lanegan na nowej płycie też próbuje bardziej po francusku – przynajmniej we fragmencie tekstu do znakomitego „The Gravedigger’s Song” („Kocham cię tak jak kocham noc” i podobne oczywistości). Ale w całości jego płyta „Blues Funeral” pozostawiła mnie w stanie indyferencji. Właściwie wszystko jest tu podane w proporcjach zupełnie właściwych, tytułowego bluesa – i to w bardzo archaicznej formule – mamy na pęczki, a atmosfera stosownie grobowa. Najbardziej zdarty z barytonów wpada jednak chwilami w koleiny ciężkiego grania z lat 90. zwolnionego tylko odpowiednio do poziomu mrocznej ballady. A mam wrażenie, że przynajmniej część z tych utworów lepiej by było zagrać na rockowo, tak po prostu. Mogłoby wtedy wyjść podejrzanie blisko grupy The Cult – zespołu, który grunge’owcy wysadzili kiedyś z siodła, a teraz sami zaczynają momentami przypominać. No ale taka jest cena sławy.

MARK LANEGAN BAND „Blues Funeral”
4AD 2012
6/10
Trzeba posłuchać:
„The Gravedigger’s Song”.

4. Kompletnym zaskoczeniem jest za to forma Stuarta A. Staplesa i jego kompanii, która ostatnio kameralnie przynudzała, z przerwami na zupełny zanik sygnału. Z pantałyku zbije Was już długie intro, które ma formę opowieści słowno-dźwiękowej o bliskim spotkaniu z dziewczyną, która (uwaga! będzie SPOILER!) okazuje się transwestytą. Na płytach wielu zespołów zabrzmiałoby to banalnie, ale nie u Tindersticks, jak zwykle wyestetyzowanych, eleganckich i kameralnych aż do przesady. Podobnie jak w wypadku Lambchop smaku i wyrafinowania dodaje płycie „The Something Rain” ta dyskretnie dodawana co rusz szczypta soulu i jazzowe wejścia instrumentów dętych. Wiem, brzmi to wszystko jak apoteoza idiotyzmu, drobnomieszczaństwa i mięczactwa. Staples punktuje wśród barytonów w kategorii Najlepsze wibrato. I Najlepszy zespół towarzyszący. Wysmakowana propozycja muzyczna nie tylko dla tych, którzy pamiętają lata świetności Tindersticks. A może tak bardzo mi ich brakowało, tylko nie zdawałem sobie z tego sprawy?

TINDERSTICKS „The Something Rain”
Lucky Dog/Constellation 2012
8/10
Trzeba posłuchać:
„Show Me Everything”, „Frozen”. Poniżej gorzej, choć też na poziomie.