Zenek, czyli jak strollowano Jacka Kurskiego

Sprawę filmu Zenek przechowałem na bonusowy, weekendowy wpis, żeby nikt mi nie wyrzucał, że poświęcam miejsce na blogu kolejnemu podejściu polskiego kina do tematu disco polo. Ale choć słaby, prawdopodobnie nie wart wizyty w kinie, a już na pewno tych 34,50 zł, które musiałem zapłacić za seans w niemal pustej sali stołecznego multipleksu, Zenek jest ciekawy. Bo zupełnie inny, niż się można było spodziewać. I w pewnym sensie jest policzkiem dla widza, który oczekiwał hagiograficznej biografii swojego ulubieńca.

Zacząć wypada od tego, że Martyniuk w wizji filmowej to człowiek nieciekawy, niby ładnie śpiewa (choć na ekranie brzmi to jak parodia, jak gdyby głos pod głównego bohatera podkładał youtuber Klocuch), ale kreacji w tym nie ma, to trochę safanduła, wolno myślący, nieradzący sobie w życiu chłopak, którego największym życiowym osiągnięciem było to, że uparcie grając po remizach zyskał grono zwolenników i zdobył serce ładnej dziewczyny z dobrej rodziny. Nie jest charyzmatyczny jako lider, na scenie powtarza wciąż te same teksty, jako ojciec i mąż nie radzi sobie zupełnie. Nawet w pogrążaniu się w alkoholizmie jest mało przekonujący, ale przynajmniej na tyle pijany, by nie zdradzić żony. Brak jednak w jego życiu jakiegokolwiek dramatu, więc gdy przychodzi druga godzina filmu i ciągle nic się dramaturgicznie nie wydarzyło, autorzy podkradają historię z życia Sławomira Świerzyńskiego, innego discopolowca, i dopisują Martyniukowi porwanie syna.

[O tym, czy to wszystko w ogóle mogło się udać, rozmawialiśmy też z Jakubem Demiańczukiem w podkaście POLITYKI]

Filmowy Zenek ma również tę właściwość, że nigdy się nie dorobił własnego repertuaru. Najpierw śpiewa Ave Maria w kościele i pieśni cygańskie. Później Boney M na pierwszym weselu. A następnie przechodzi do repertuaru Papa Dance (dwie piosenki: Nasz Disneyland i Miłość z walkmana), Haliny Frąckowiak (Papierowy księżyc), Culture Club (Karma Chameleon) czy Limahla (Neverending Story). Wykony mają bardziej charakter współczesnego, hipsterskiego cover-bandu niż typowej remizy lat 90. Disco polo nie ma w filmie praktycznie w ogóle. Brak też zauważalnych śladów twórczości grupy Akcent. A muzyka skomponowana do filmu przez Daniela Blooma to zręczna stylizacja wykorzystująca brzmienia syntezatorów z epoki, ale omijająca bezpiecznie pułapki weselnego kiczu.

Portret społeczny czasów jest rzecz jasna mocno infantylny, a perspektywę kulturową udało się zbliżyć do tej obowiązującej na antenie TVP dzięki zgrabnemu odwróceniu ról: punki i rockowa młodzież to źli, rozpite łobuzy rozbijające idylliczne i pacyfistyczne zjazdy discopolowców na łonie natury. Niebezpieczna patologia spod znaku Led Zeppelin i Joy Division próbuje tym samym zniszczyć społeczną równowagę, cywilizację miłości zbudowaną przez fanów Modern Talking. Dla tych, którzy pamiętają, jak było, będzie to niewątpliwie zabawne.

Dodajmy do tego, że od pierwszych minut dostajemy obraz naturalnego podlaskiego multikulti – trzy narodowości w osobach trzech kumpli, jak gdyby robiono to na zamówienie jakiejś organizacji społecznej. Jest nawet wątek zahaczający LGBT – zła rockowa młodzież wymyśla pacyfistycznym discopolowcom od jebanych wieśniaków, a potem od pedałów. Uciskana mniejszość kojarzona z wyjściem poza heterycką normę zostaje tu utożsamiona z muzyką z remizy, a przede wszystkim z pozytywnymi bohaterami opowieści, więc chyba jednak znów lekki trolling Kurskiego. Gestem idącym w tym kierunku jest też patos finałowej sceny z Limahlem (gwiazdą od lat otwarcie gejowską). Swoją drogą ten występ przebrzmiałego idola to zarazem gest tak otwarcie prowincjonalny, że aż śmieszny. Oto kulminacją chwały Zenka Martyniuka okazuje się moment, gdy jego żona i syn mogą sobie zrobić zdjęcie z Limahlem. Mało w tym wstawania z kolan, chociaż samo zaangażowanie w pozytywne spojrzenie na multikulturowość i LGBT w produkcji TVP doceniam.

Piszę to wszystko nie dlatego, żeby kogokolwiek namawiać na dłużący się seans. W polskim kinie o disco polo powiedziano już naprawdę więcej niż wart jest temat. W miarę przyzwoity film o emocjach lat 90. powstał jeszcze wtedy – nakręcił go zresztą Robert Gliński (z ówczesną gwiazdą sceny gitarowej Rafałem Olbrychskim w roli głównej) pod tytułem Kochaj i rób co chcesz. Później było masowo oglądane Disco Polo. Zenek to film nikomu niepotrzebny, powstały na bazie historii człowieka bez znaczącej historii, nieprowadzący do żadnych wartościowszych wniosków i z góry skazany na trzeciorzędność – mimo wysiłków niezłych aktorów (jako żona Zenka świetna Klara Bielawka z zespołu Teatru Powszechnego, znana m.in. z Klątwy – też skądinąd niezła prowokacja i granie na nosie TVP), przyzwoitej reżyserii i całkiem dobrego montażu, który pobudza tu i parokrotnie nawet ratuje sytuację.

Pytanie, dlaczego w filmie o Zenku de facto nie ma Zenka (poza oczywiście smętnym cameo dla spostrzegawczych), pozostanie autentycznie ciekawe. Pytanie, dlaczego nie ma śpiewanych przez niego piosenek (proszę się nie dać zwieść trailerowi!), może się nawet stać tematem ciekawego dziennikarskiego śledztwa. Czy sprawił to bałagan w prawach autorskich do piosenek Akcentu i ich niedostępność dla publishingu? Czy może była to część perfidnego planu zmierzającego ostatecznie do pognębienia prezesa Kurskiego za nasze pieniądze, którymi sam dysponuje. Dopiero jego prezesura w TVP będzie kiedyś tematem na prawdziwie pełnokrwisty dramat.