OK, takich boomerów będą słuchać milenialsi
Przed tymi, którzy zaglądają do mediów społecznościowych – a to dziś duża grupa – trudno byłoby ukryć, że byłem na koncercie Jaimie Branch na festiwalu Jazz Jantar. Jeszcze trudniej byłoby ukryć entuzjazm po koncercie, który płyta Fly Or Die II – jeden z lepszych jak dotąd albumów w tym roku – nieźle zapowiadała, ale nie zdradzała w całości. Poza łączącą momentami (Prayer for Amerikkka, jak pamiętamy) obowiązki trębaczki i wokalistki Branch bohaterem mógłby tu być z powodzeniem kontrabasista Jason Ajemian albo Chad Taylor grający na bębnach. Drugą postacią w zespole był dla mnie jednak tego wieczoru Lester St. Louis, wiolonczelista. Gra na żywo więcej niż wyczytałem z nagrania, wykorzystując cały wachlarz technik pizzicato (włącznie z tymi raczej gitarowymi), zmieniając smyczki, obchodząc się ze swoim instrumentem z taką siłą, jak gdyby za chwilę miał go zmiażdżyć – w istocie poszło gładko, poza zerwaną struną i rozstrojeniem pozostałych, co jednak nie przeszkodziło muzykowi (potężnej postury) dograć bis po euforycznej reakcji widowni. Podczas podpisywania płyt padło hasło: Czy będzie wpis na Polifonii? Oczywiście, nawet już jest – i bez wzmianki o Branch poniedziałkowy wpis by tu wylądował. A mam dodatkową okazję do wzmianki – jest nowy utwór nagrany przez grupę KVL z istotnym udziałem Branch – o, na tej płycie. Tymczasem jednak muszę odnotować dwie świetne płyty archiwalne.
ARTHUR RUSSELL Iowa Dream, Audika 2019, 8-9/10
Pierwszą wydał Arthur Russell, dawno już nieświadomy, że jego płyty wychodzą (chyba że założymy istnienie nieba, bo założyć, że jest otwarte na przedstawicieli środowisk LGBT. będzie chyba już łatwiej). Trudno już zliczyć, ile nagrań z archiwum Russella – kompozytora, wokalisty i wiolonczelisty (!) niebywale elastycznego stylistycznie: od country, przez nowofalowy rock i dub, aż po disco – ukazało się po jego przedwczesnej śmierci związanej z AIDS. Sytuacja nieco podobna do Juliusa Eastmana (po tej bardziej akademickiej stronie) – wydaje się, że także Russell nie został w pełni doceniony za życia. Dziś kolejne reedycje lub kompilacje (na Polifonii wspominałem ostatnio płytę jego grupy The Necessaries – wylądowała w podsumowaniu płyt roku 2017, a teraz akurat jest na promocji w Asfalcie) właściwie uzasadniają obecność półek z archiwaliami w ostatnich sklepach muzycznych. Tę kompilację wypełniają nagrania demo – nawet z początku lat 70. – i niepublikowane fragmenty różnych sesji.
Charakterystyczna technika wokalna Russella, z glissandem ocierającym się trochę o country’owe jodłowanie i ze znakomitym falsetem, uderza w dowolnych utworach tego wykonawcy. Jako wokalista pozostawał jak Wyatt – niezwykle charakterystyczny, emocjonalny, delikatny i świetnie balansuje na granicy blue note. Był jednak przy tym artystą kompletnym: bez względu na stylistykę (a tu przechodzimy przez folk i country, by zanurzyć się w art-popowych utworach z bogatszą aranżacją – jak Barefoot in New York – czy funkowo-tanecznej konwencji jak I Kissed The Girl From Outer Space) jego producencki sznyt na poziomie demo jest doskonale identyfikowalny. Struktura rytmiczna bliska rozpadnięcia się – nawet w nagraniach tanecznych – to coś niezwykle świeżego i aktualnego właśnie dziś, w czasach muzyki tworzonej elektronicznie i poddanej kwantyzacji. Russell kapitalnie i oryginalnie gra przestrzenią. A do tego dochodzą jeszcze melodie: Iowa Dream przynosi kilka spośród najbardziej zniewalających, jakie w tym roku usłyszycie – już Wonder Boy i Everybody Everybody są świetną próbką. Nie sądzę, by młodsi artyści, od Ariela Pinka po The Whitest Boy Alive, obyli się bez drobnej inspiracji Russellem. Minął się ten muzyk z epoką – mógłby dziś wiele zdziałać z tą rytmiką i z operowaniem głosem, bo dziś wokaliści podobne rzeczy próbują robić z pomocą wokodera. Minął się – dodajmy – szczęśliwie dla nagrywających dziś wykonawców, bo płyta tego pokroju przeszłaby jak burza przez wszystkie zestawienia na koniec roku. Kiedyś to się działo – powiedziałbym w tym miejscu, gdyby nie nieuchronna odpowiedź: Ok, boomer.
Ok, takich baby boomerów chętnie posłuchają nawet milenialsi.
PETER IVERS Becoming Peter Ivers, RVNG Intl 2019, 7-8/10
Z Peterem Iversem sytuacja nie jest już tak oczywista. Również od lat nie żyje – brutalnie zamordowany w niewyjaśnionych okolicznościach. Ale chwile sławy miał: najpierw uznany za cudownie uzdolnionego harmonijkarza, zdobył też uznanie Van Dyke Parksa, a później podpisał jako solista intratny kontrakt z Warnerem (bodaj najbardziej znany album to Terminal Love). W latach 70, błysnął jeszcze piosenką In Heaven napisaną do Głowy do wycierania Davida Lyncha. A w latach 80. nagrywał m.in. z Michaelem Girą, już wówczas kierującym grupą Swans. Był zarazem ważną postacią dla całego muzycznego środowiska w Kalifornii, przyczyniając się do popularności tamtejszej sceny punkowej (Dead Kennedys) dzięki pracy w lokalnej sieci telewizyjnej. Ale z drugiej strony – dorobek zgromadzony na Becoming Peter Ivers zaskakuje różnorodnością i – u mnie przynajmniej – nie wywołał jednakowej fascynacji. Nagrania demo, które zbiera, przynoszą rozstrzał od folku, przez blues, nawet erotyczne w barwie R&B, okolice kabaretu i jazzowe naleciałości, aż po glam rock.
Ten ostatni jest zresztą kluczowy. Trudno mówić o Iversie bez odniesienia np. do Marca Bolana. Dan Barrow w „The Wire” porównuje wokalnie autora Becoming… z Donaldem Fagenem. Ja szukałbym raczej bliżej rejonów glamu – Ivers ma dość typowy dla rockowych lat 70. tembr głosu. Aranżacje w tym zbiorze nagrań demo też nie są najważniejsze. Bardziej myślenie kompozytorskie. Na opublikowanym przez niezastąpioną RVNG Intl albumie znajdziemy mnóstwo inspiracji, a może nawet kilka gotowych propozycji nieoczywistych coverów. Konieczne jest jednak jeszcze jedno zastrzeżenie: najlepsze, co tu mamy, przychodzi blisko finału płyty (której fizyczna wersja zawiera – ostrzegam – kilka piosenek więcej), już po wspomnianym In Heaven. Mamy tu świetny Ain’t That a Kick i moje ulubione The Night You Didn’t Come. W tym ostatnim, krótkiej balladzie nagranej z pianinem elektrycznym, słychać cały urok taki surowych nagrań demo nagrywanych pod wpływem chwili (w tym wypadku powód łatwo sobie wyobrazić). Kupiłem sobie tę płytę, choć nie jestem może aż takim obsesjonatem tego materiału jak opisująca ją dla Pitchforka Madison Bloom. Jedno zdanie przypomniane przez Bloom wydaje mi się w tym miejscu bardzo trafne: Demówki często są lepsze od samych płyt. To przecież idealny opis sytuacji Arthura Russella, którego większość wybitnych nagrań została właśnie na poziomie demo i ukazała się już po śmierci artysty.