Amotność
Tytuł to nie błąd (o tym za chwilę). Błędem było to, że tak późno dotarłem do nowości z australijskiej firmy Room40. Czekałem na nowe Minamo, płytę ładną, ale bardzo ulotną, a przy okazji zostałem porażony nowym albumem Pimmona. Płytą nie zawsze ładną, ale potężną i bardzo sugestywną. W zestawieniu za stary rok wyprzedziła i wyeliminowała m.in. Tima Heckera, z którym zestawiać to można jako rzecz z podobnej półki. Paradoksem jest to, że Paul Gough, czyli Pimmon, to twórca starszy, z większym dorobkiem, bardziej zmieniający się, gdy chodzi o styl, różnorodny, a przy tym w tej chwili zdecydowanie słabiej znany. Jego „Snaps * Crackles * Pops” sprzed prawie dekady pamiętam jako rzecz wówczas pionierską, choć w tej branży twórczości eksperymentalnej grało się wtedy trochę inaczej i sam Pimmon pozostawał bliżej muzyki lepionej z brudów cyfrowych, nurtu clicks & cuts. Ale nie załapał się do końca na pięć minut tego środowiska (chociaż młodszy Tim Hecker zdążył trafić na składankę z serii „Clicks & Cuts”), ani też nie stał się gwiazdą elektroniki początku poprzedniej dekady tej miary co Fennesz (choć ze sobą współpracowali i można było ich twórczość zestawiać). Słowem: australijski outsider.
„The Oansome Orbit” w żadnym razie nie jest jednak płytą, którą się docenia tylko przez współczucie dla niedocenionego artysty. Przeciwnie. To album, który sam potraktowałem w pewnym momencie jako drugorzędny i słuchałem bez większych nadziei, dopóki po raz kolejny nie trafiłem na trójkę kolejnych utworów – od tytułowego, przez fenomenalny „Holding, Never To Be Passed”, po intensywne „Düülbludgers”. Przecież takich momentów brakowało mi właśnie na „Ravedeath, 1972”!
Gough na tej płycie zajmuje się fenomenem samotności w tłumie. Tej fizycznie odczuwalnej, gdy jesteśmy wyizolowani z dużej grupy ludzi. Idealną symulacją takiego stanu rzeczy jest oczywiście słuchanie muzyki na przenośnym odtwarzaczu w tramwaju lub w poczekalni. Słuchanie tego typu muzyki tym bardziej, a zatem „The Oansome Orbit” jest soundtrackiem dla jednostek aspołecznych. Ma to skojarzenia i przełożenia literackie – w szczególności Pimmon powołuje się na amerykańskiego pisarza Russella Hobana. od niego też wziął tytułowy neologizm „oansome”. „Amotność” mniej więcej tak się ma do „samotności” jak „oansome” do „lonesome”.
Muzycznie rzecz jest złożona z drobnych sampli i cichutkich pętli dźwiękowych przeniesionych w krainę makro, czyli słuchać trzeba głośno, z wrażeniami słuchowymi przypominającymi co i rusz te wzrokowe, gdy oglądamy mikroświat w wielokrotnym powiększeniu. Po doświadczeniu z tą płytą Pimmon błyskawicznie wrócił na orbitę – by jeszcze raz wykorzystać tytuł – moich zainteresowań.
PIMMON „The Oansome Orbit”
Room40 2011
8/10
Trzeba posłuchać: „Holding, Never To Be Passed”. Fragmencik poniżej.
Komentarze
Przeglądam Pana podsumowanie i myślę co z niego zabrać do swojego playera. Jako, że też jestem zawiedziony ostatnim Hackerem postawiłem na to.
Jeszcze tylko z dwa machy, potem play i bziummmm ;).