Czego mnie nauczył koncert Dawida i Taco
Warszawa Stadion. Następna stacja w karierze Taco Hemingwaya i kolejny diament w karierze Dawida Podsiadły, którzy – jak wszyscy wiedzą – zagrali w sobotę sprzedany koncert na Stadionie Narodowym. A właściwie dwa koncerty: najpierw pierwszy z wymienionych, później drugi. Szedłem z ciekawością, całość zaczęła się tak sobie, ale zostawiła mnie w nastroju (p)optymistycznym (tu nie mogę nie podlinkować telewizyjnego reportażu Życiowy poptymista o życiu Wojtka Sawickiego, bo mogliście od piątku przegapić). Dla krajowego show biznesu było to wydarzenie dość istotne i jako takie zostało już wielokrotnie podsumowane, a nawet zapowiedziane (cytuję oficjalny opis wydarzenia: Czegoś takiego jeszcze nie było w historii zarówno tego miejsca, jak i polskiej estrady). Umówmy się zatem, że nie będę pisać ani słowa o tworzeniu historii, postaram się za to opowiedzieć, czego mnie nauczył ten koncert.
(1) Sprzedać Narodowy mógłby na tym etapie – przy odpowiedniej kampanii – każdy z obu bohaterów. Dało się zauważyć delikatny przypływ publiki (w sumie 60 tys. osób!) przed Podsiadłą, grającym jako drugi. Ale nie da się ukryć, że drugi ma lepiej także z tego powodu, że aby się dostać na monstrualny stołeczny obiekt zawsze trzeba poświęcić więcej czasu niż się początkowo wydaje. W każdym razie uwagi dotyczące tego, że nie był to jeszcze pierwszy w pojedynkę sprzedany Narodowy polskiego artysty, wydają się jednak lekkim czepialstwem. Nie był to również festiwal. Taco grał nieco ponad półtorej godziny, drugie tyle Dawid, na koniec 10 minut razem.
(2) Występ nieźle pokazywał mapę połączeń pomiędzy polskimi gwiazdami popu i rapu z roczników głównie 90. Gości specjalnych mieliśmy po obu stronach i na nich zasadzało się to, co – na upartego, bo ludzie moim zdaniem oczekiwali gości – w obu koncertach mogło być zaskakujące. Była więc Rosalie, był Pezet, Ras, Otsochodzi, Bedoes, no i przede wszystkim Quebonafide u Taco. Byli Krzysztof Zalewski i Kortez – nawet mniej spodziewani – u Podsiadły. No i oczekiwany przez publiczność, a przeze mnie już wspomniany końcowy duetowy miniset: W piątki leżę w wannie i Tamagotchi, do którego życzliwie doprosili jeszcze Quebo. Poza tym mało wątków wspólnych – w Sanatorium Podsiadło się nie pojawił. Jeśli materiał z koncertu – co wyraźnie zapowiadano – będzie w jakimś formacie dostępny, chętnie obejrzałbym reportaż zza kulis.
(3) Roczniki 90. znają się na muzycznym marketingu. Dowodem tego była oczywiście sama ta impreza, z towarzyszącą jej kampanią i okolicznościowymi gadżetami, no i z unikatową oprawą, żeby nikt nie wychodził z poczuciem, że już to widział i słyszał. To nawet pewien symbol przejmowania polskiej rozrywki przez tę nową generację. Ale dowodem jest też sposób, w jaki Podsiadło ze sceny wspominał o filmie (Nie)znajomi, którego jest współproducentem (i który ledwie dzień wcześniej trafił do kin). Potrafił też zsynchronizować występ z planami singlowymi i kolejnymi zapowiedziami występów (szczegóły mają się pojawić jutro), na których podąży zapewne śladem tych nowych, wykorzystujących „małe instrumenty” (toy piano widziałem na Narodowym po raz pierwszy) aranżacji Matyldy oraz Trójkątów i kwadratów. Planowaną przerwę konieczną na zmianę sceny Dawid Podsiadło wykorzystał z kolei na nagrany wcześniej monolog o zmianach klimatycznych – wystarczająco zaangażowany, żeby się przejąć, wystarczająco schłodzony, żeby nie wejść w środek politycznych polemik związanych z klimatem. Zasadniczo na tego typu imprezach, szczególnie gdy chce się (jak Dawid) za chwilę odtworzyć wokalizę Mercury’ego z głośnej charytatywnej imprezy na Wembley, takie gesty należą do pewnego kanonu zachowań: A jak nie będzie planety i ludzi, to nie będzie koncertów, żeby zacytować fragment wystąpienia.
(4) Artyści hiphopowi spokojnie mogliby wykorzystywać SN, ale nie powinni tego robić. Przynajmniej nie w standardzie gatunkowym MC+DJ. Da się tu wykręcić wielką imprezę w dobrej atmosferze, lekko pewnie nawet onieśmielającej. Ale lepiej nie wjeżdżać z rapową produkcją, bo… punkt (5).
(5) Wiem już, że można dobrze oświetlić Narodowy, nawet bez pomocy tutejszego oświetlenia (patrz foto). Ale zarazem nic się nie zmieniło w kwestii tego, że nie można go dobrze nagłośnić. Z każdym koncertem wiemy już jednak nieco więcej, jeśli chodzi o detale. Po tej imprezie unikałbym sprowadzania na Narodowy rapera w duecie z didżejem. Osławione już stadionowe echo wyjątkowo nie lubi mocnego beatu. Dość bezlitośnie traktuje sam rap, dla którego timing jest podstawą, a w warunkach Narodowego timing staje się umowny – pogłos jest tak duży, że publiczność na dole, na średnich i na górnych piętrach znajduje się właściwie w różnych strefach czasowych (dosłownie: tylko dostawiona kolejna linia nagłośnienia dla wyższych pięter pozwalała cokolwiek usłyszeć, nieco pomaga też, jak w sobotę, otwarty dach). Duża część występu Taco została przez akustykę na stadionie zmasakrowana – nieźle mógł słyszeć przód płyty i pierwsze rzędy, ale tutaj już nie podzielę się własnym doświadczeniem. Nieco inna jest jednak sytuacja z zespołami – w drugiej części dźwięk był bardziej selektywny, wydawał się przy tym cichszy (na SN, co oczywiste, im głośniej, tym gorzej), a sprytnym zagraniem było to wyeksponowanie kameralnych, akustycznych fragmentów. Jedyne, co wcześniej – w mojej opinii – brzmiało na Narodowym naprawdę znośnie, to akustyczny set McCartneya: dość cicho i na żywych instrumentach. Podsiadło poszedł tą drogą. To, że całość ustawiona była w tych fatalnych warunkach w miarę optymalnie, paradoksalnie potwierdził charakterystyczny bas Krzysztofa Zalewskiego wróżący pojawienie się Początku, czyli hymnu Męskiego Grania (który chyba po raz pierwszy można było usłyszeć na dużej scenie bez reklam Żywca – co więcej, na SN sprzedają Tyskie). Samo wykonanie podkreślało wybitnie benefisowy charakter imprezy – w porządku. Tyle że wychodzący poza miks bas natychmiast wydał się dźwiękowo ciałem obcym. Lepiej brzmieniowo wypadł cover Co mi panie dasz Bajmu, czyli kolejne nawiązanie do akcji Żywca, ale w mocno zmienionej przez zespół Podsiadły aranżacji.
(6) Podsiadło ustanawia nowe standardy w kwestii zespołów akompaniujących. Słychać to było – może właśnie za sprawą trudnych warunków – jeszcze dobitniej niż na Torwarze, który, mimo wad, jest przy SN jak studio S-1. A zespół zdał egzamin rewelacyjnie. O takich faktach jak ten nie można zapominać, szczególnie wobec skali przedsięwzięcia. Stopień drużynowości tej dyscypliny wydaje się wprost proporcjonalny do wielkości obiektu. Ten był nie tyle koncertem Taco i Dawida, co imprezą zrobioną przez ich ludzi, z rzadkim pomysłem kooperacji, połączenia pracy dwóch managementów. I akurat w tej sferze od Hemingwaya i Podsiadły na Narodowym nauczyć się można było chyba nawet najwięcej.