Noworoczne porządki w stereo
Jak wiadomo w opisywanym tutaj szeroko – także w komentarzach – dorocznym zestawieniu „The Wire” z reguły zwycięża zwykle jakiś mało komu znany, niszowy (w momencie premiowania go tym wyróżnieniem) wykonawca. Zwykle – bo do odstępstwa od tej zasady dochodzi w latach, gdy nowy album wydaje Robert Wyatt. Poprzedni rok do takich nie należał. Chociaż gdy słucha się pierwszego utworu na płycie „Gentle Spirit” Jonathana Wilsona, można nabrać przekonania, że może jednak był…
No dobra, ten Wyatt to tylko w utworze numer jeden, ale całość i tak dopisuję na listę ominiętych albumów roku 2011. A to czas na takie płyty, bo pojawia się jeszcze stosunkowo mało nowości, a ostatnie przesyłki z zeszłego roku jeszcze przychodzą. Wilson, odnotowany i zauważany głównie przez „tradycyjne”, papierowe gazety („Uncut”, „Mojo”), nagrał album odpowiednio tradycyjny, a przy tym niezwykle długi i dość ambitny, z pomocą znanych gości (Andy Cabic z Vetiver, Chris Robinson z The Black Crowes, Jonathan Rice). To płyta, która dość mocno oszukuje. Przede wszystkim nie brzmi jak folk-rock amerykański, czego byśmy po takim zestawieniu Amerykanów oczekiwali, tylko raczej jak brytyjska psychodelia przełomu lat 60. i 70. Przynosi nawet progresywne grzechy angielskiego brzmienia epoki, z nieco przesadnym wydłużaniem formy, a większości słuchaczy zamiast z Wyattem czy Ayersem w tej potężnej chwilami obudowanie instrumentalnej skojarzy się ta muzyka bardziej ze starym Pink Floyd. Ale zarazem ma w sobie tę cudowna brytyjską oniryczność tamtego okresu.
Jest w tej stylizacji (kolejny efekt przepotwornej retromanii, o której dużo było ostatnio) na starą muzykę mnóstwo patentów, które nie pozwalają pozostać obojętnym. Weźmy „Desert Raven” z prowadzoną równolegle w dwóch kanałach partią gitary rzewnie schodzącej w dół skali i, no dobra, tym razem naprawdę floydowskim wokalem. Albo „Natural Rhapsody” z szeregiem zdartych w latach 70. patentów na solówkowe gitarowe granie, szarpanie, łkanie, flażolety, proste efekty, dużo melodii. Otarło się to nawet o moją listę roczną.
Jednym z elementów tej staroświeckości jest sygalizowane już wyżej prymitywne stereo, czyli mocne rozdzielanie na kanały nagrywanych w studiu partii. To dzięki niemu odkryłem – na sam początek roku – że mój odtwarzacz Marantza kupiony za dwucyfrową sumę na aukcji internetowej, który towarzyszy mi wiernie już w drugiej redakcji, miał ostatnio odwrotnie wpięte kanały. Tytułowy „Gentle Spirit” taką zmianę sygnalizuje w mig. Gdy słuchałem go w domu, fortepian i gitara były rozłożone dokładnie odwrotnie niż w pracy. To oznacza, że przez wiele miesięcy, czyli od czasu ostatniego przepięcia sprzętu, Marantz podawał mi muzykę w sposób odwrotny do zamierzonego przez producentów. Dobrze, że chociaż u progu nowego roku mogę to skorygować (Tylko co sam mam zrobić teraz? Wrócić do wszystkim albumów, których słuchałem na redakcyjnym odtwarzaczu i jeszcze raz wszystkie przerobić?). Naprawiłem, słucham po raz kolejny i stwierdzam, że miło tak nadawać znów w zwykłym, nie podbijanym rocznymi podsumowaniami, w pewnym sensie leniwym – jak na tej płycie – tempie. Czego i Wam wszystkim życzę.
JONATHAN WILSON „Gentle Spirit”
Bella Union 2011
7/10
Trzeba posłuchać: „Desert Raven”, „Natural Rhapsody”, „Valley of the Silver Moon”
Komentarze
Taki offtopic jeszcze z poprzedniego roku…
Ostatnio kupiłem dwa wydawnictwa, na których wręcz porażająco widać jak duże znaczenie ma produkcja i mastering. W pierwszym przypadku słychać ogromny kunszt(m.in. cytowanego na blogu Piotra Nykiela) przy masteringu wydawnictwa „Krzysztof Komeda live at Jazz Jamboree Festival 1961-1967”. Jak niesamowicie słychać choćby te bębny Carlssona na pierwszej płycie?! Duża przyjemność i nie chodzi tu tak często docenianą przez słuchaczy „głębię”. Tu po prostu bardzo dużo słychać!
Dla kontrastu, jak się niestety okazało, posłużyła mi kupiona w tym samym czasie książka z płytą „Zwierzę bez nogi” Fisza i Emade. Choć album podoba mi się, nawet bardzo, w warstwie podkładowej i tekstowej, to zupełnie nie mogę go słuchać. Jak podkręcam głośność, jest za głośno, gdy włączam ciszej, jest za cicho. Szkoda…Może chłopaki powinni tak, jak podobno robią The Roots, nawet, gdy tworzą na MACu, to przegrać to przez tradycyjną taśmę w studiu.
Płyta ma ciekawą historię, bo powstała dużo, dużo wcześniej. Dopiero teraz została wydana. W trójkowych Strzałach Znikąd pojawia się od mniej więcej dwóch lat.
I jest to album FE-NO-ME-NAL-NY
Także kolejny raz czapki z głów przed Miką i Strzałami
pzdr,
SL
Na listę pominiętych albumów roku 2011 dopisałbym jeszcze: Metamorfózy – Decasia (ambient z Norwegii), Lockerbie – Olgusjór (islandzka kapela grająca melodyjnego post-rocka) oraz Craig Taborn – Avenging Angel. Wszystkie te płyty w „papierowej” prasie zagranicznej zbierały dość dobre recenzje, a w polskich mediach było o nich niezwykle cicho. Mnie zachwyciły na tyle, że w swojej dwudziestce nie mogłem ich pominąć. Całość zestawienia wraz ze stosownymi komentarzami do przeczytania tutaj: http://niebieskagodzina.blogspot.com/2011/12/podusmowanie-roku-2011.html Pozdrawiam serdecznie 🙂
Poczekaj… Dwucyfrowa suma? Jaka to waluta?
Mówisz o samym odtwarzaczu CD???
Pozdrawia miłośnik zestawu Marantz + JBL 🙂
@brtk –> 68 zł z przesyłką. Tańszy model CD-36, no i oczywiście sam odtwarzacz.
@SL –> Czapki z głów, istotnie, zawsze chylę czoło przed Strzałami.