5 płyt, których trzeba posłuchać w tym tygodniu
Gdy dokoła już trochę nudnawe, a ciągle jeszcze dość niekompletne podsumowania, fajnie sobie posłuchać kolejnych fantastycznych płyt ukazujących się dalej, jak gdyby nigdy nic. Wszyscy pewnie pamiętają wariackie wyczyny grupy King Gizzard and The Lizard Wizard w zeszłym roku. Kto mógłby być ich następcą w roku 2018? Otóż mocnym kandydatem do tytułu jest Ben LaMar Gay, o którym pisałem już w tym roku dwukrotnie (tutaj i tutaj) przy okazji trzech płyt, które jak dotąd w tym roku opublikował. Jedna lepsza od drugiej. Ale rok się jeszcze nie skończył, a tu mamy czwartą płytę. Pewnie usiadła w piątce wydarzeń tygodnia, bez których lepiej nie wracać z internetu. Oto cała ta piątka:
BEN LAMAR GAY Benjamim e Edinho, International Anthem
Chicagowski trębacz, wokalista, producent i następca Roberta Wyatta tym razem poszedł w muzykę brazylijską. Połączył siły z gitarzystą z Rio de Janeiro, Edinho Gerberem. Z międzykontynentalnej przyjaźni wyszła im płyta dość niespokojna na poziomie rytmicznym, harmonicznie skomplikowana, ale przy tym płynna, ciepła i marzycielska poprzez swoje nawiązania do psychodelii i – jakże by inaczej – do Tropicalii. Posłuchajcie Weapons i powiedzcie, że teraz potraficie wskazać słabą pośród tych czterech płyt, które wydał w tym roku Ben Lamar. Wszystko mu wychodzi. Nieźle jak na amerykańskiego instrumentalistę, którego po raz pierwszy usłyszałem na polskiej płycie, a właściwie nawet kasecie (tak, tak – możecie sobie sprawdzić) pewnego równie dobrze rozwijającego się zespołu. Nieprędko sprowadzimy go z powrotem, choć biorąc pod uwagę gościnną obecność niejakiego Tommaso Morettiego na perkusji od razu pomyślałem o bardzo zainteresowanym Brazylią naszym Macio Morettim. Ben, zmieniaj perkusistę!
LUBOMYR MELNYK Fallen Trees, Erased Tapes
Poważna sprawa nawet jak na poważną twórczość ukraińskiego artysty niezmordowanie produkującego strumienie fortepianowych dźwięków, a jednocześnie uparcie uznawanego za minimalistę lub postminimalistę. Płyta przynosi 20-minutową, pięcioczęściową kompozycję tytułową i udział japońskiej wokalistki Hatis Noit specjalizującej się w klasycznej muzyce japońskiej (m.in. w tradycji gagaku ostatnio podejmowanej przez Tima Heckera). Kaskady dźwięków charakterystyczne dla technik Melnyka nie przestają mieć równie charakterystycznego dla niego medytacyjnego charakteru. Pewne przełamanie znajdziemy w Barkaroli , gdzie staje na palcach tego, co może emocjonalnie wydobyć ze swojej bardzo zdefiniowanej stylistycznie muzyki. W każdym razie nie żałuję ani sekundy spędzonej przy tym albumie – nawet tych dwóch minut, kiedy miło przysnąłem w weekend.
MALEDIWY Afroaleatoryzm, Lado ABC
Świetny dla polskiego jazzu i muzyki improwizowanej rok zamyka duet muzyków znających się choćby ze składu kwintetu Wojtka Mazolewskiego. Saksofonista Marek Pospieszalski i perkusista Qba Janicki rozumieją się świetnie, ale też czują się w swoim towarzystwie swobodnie, zostawiają sobie wzajemnie sporo przestrzeni i trzymają blisko improwizowanego groove’u, idealnie spotykających w kluczowych sekwencjach rytmicznych. A czasem zatracających w zapętleniach – jak w wyróżniającym się muzycznie (bo już nie klasycznie jazzowym nazewnictwem) Czylałciku. Powołują się tu na wpływy muzyki afroamerykańskiej i na aleatoryczny funk Andrzeja Przybielskiego, tyle że prą w jego stronę z energią tarana podpatrzoną już raczej u Skandynawów. Dobry materiał, który z koncertu na żywo robi całość tak precyzyjną, jak gdyby chodziło o wielokrotnie powtarzaną sesję w studiu.
MOŁR DRAMMAZ Times Before Emojis Came, Lullabies for Insomniacs
Bębniarze z Kraju Mołr za granicą. W archiwalnym (utwory z lat 1996-2012) wydawnictwie dla labelu Lullabies for Insomniacs przyglądającym się archiwum tej wyjątkowej formacji z czasów, które z właściwym sobie poczuciem humoru członkowie formacji opisali jako „przed emoji”. Może i inna epoka, ale nie bardzo się z tego cokolwiek zestarzało. No, może wokoder w Mołrkawaipanwampir mógłby dziś zabrzmieć inaczej? W każdym razie te wszystkie udziwnienia stwarzające wrażenie obcowania z egzotyczną, nieodkrytą dotąd cywilizacją, pozostają świeże. Outsiderów nie ruszają zmieniające się mody, to wiadomo. A czysto bębniarskie fragmenty (Fulguryty) brzmią w tej wersji kapitalnie. Zaraz, a czy w centralnej części okładki – malarskim stylem przypominającej okładki Leylanda Kirby’ego – nie znalazł się aby ten symbol z kolejnej opisywanej dziś płyty?
SOSENA GEBRE EYESUS Sosena Gebre Eyesus, Little Axe
To właśnie ta ostatnia i być może największe zaskoczenie tygodnia. Oszczędna i delikatna muzyka Soseny Gebre Eyesus wybije was swoim powolnym transem z każdej czynności. W tym materiale, oryginalnie wydanym na kasecie, a teraz przez wytwórnię Little Axe wznowionym na winylu, paradoks tkwi w każdym elemencie. Eyesus śpiewa i akompaniuje sobie na begenie. To rodzaj etiopskiej harfy o dość niskim i surowym, brzęczącym brzmieniu. Czy raczej sprowadzona do Afryki harfa Dawida – biblijny Dawid miał brzmieniem tego instrumentu leczyć z bezsenności króla Saula. To wiele tłumaczy w kwestii tego hipnotycznego działania. Dobrze, że alfabetycznie wypada na finał wpisu, bo to taka muzyka, która może tak brzmieć, w swoich naturalnie zapętlonych frazach, do końca świata.