Dlaczego młodzi to, a nie tamto
Włączę się w nurt dyskusji, którą prowadzi w bieżącym numerze moja macierzysta redakcja. Czyli rozmowy o tym, dlaczego młodzi się nie angażują w protesty przeciwko zmianom systemowym tak, jak chcieliby starzy. Ponieważ jestem dokładnie pośrodku, mogę się w tym momencie uznać za idealnego kandydata do rozsądzenia tego sporu. Jeszcze zaglądam na (starannie wybrane) manifestacje, a już mocno uzależniam się od oglądania (starannie wybranego) repertuaru Netflixa. A nieszczęśliwie (piszę tu o słowach mojej sympatycznej skądinąd starszej koleżanki po fachu Doroty Wellman) skojarzono postawę młodych z tym, że siedzą i oddają się tym swoim małym miejskim przyjemnościom zamiast reagować na wielkie sprawy. To bardziej skomplikowane.
Jest duże ryzyko, że tak zwani młodzi zostali przez tak zwanych starych wychowani do tej właśnie postawy – to pierwsze pokolenie przyzwyczajone do naprawdę partnerskich stosunków w rodzinie, braku potrzeby buntu, do wsłuchiwania się w ich indywidualne potrzeby przez rodziców zostało przez tych samych rodziców wprowadzone na rynek pracy, na którym wszystkie miejsca są zajęte, kariery zrobione, wielkie pieniądze zarobione, a ciężar autorytetu rozdzielony – wszystko zostaje przy pokoleniu ich rodziców. Netflix to nie jest dobrobyt. Za miesięczny abonament kupicie sobie jeden bilet do kina w weekend. I sojowa latte (skądinąd ten, kto pierwszy zaczął się nabijać z nietolerancji laktozy/weganizmu musiał być niezłym kretynem) do dwugodzinnej pracy przy laptopie z darmowym wi-fi w kawiarni to nie są żadne luksusy. Informuję, że nawet po rezygnacji z jednej latte dziennie nie będziecie mieli na wynajęcie najtańszego pokoju w Warszawie. Ta latte i Netflix to jest, mówiąc tekstem współczesnego klasyka, trwanie. Na głupich argumentach się opiera to całe rozumowanie. Jak już gdzieś mówiłem: sam jestem gdzieś pośrodku, a nawet ja ten blog mogę prowadzić po godzinach dlatego, że mam etat w „Polityce”.
Dlatego niespecjalnie się dziwię niechęci do brania udziału w manifestacjach u młodszych ode mnie. Ci mniej rozgarnięci może po prostu zostawiają rzecz w rękach rodziców, a ci bardziej rozgarnięci wiedzą, że gdyby poszli manifestować, nie opowiadaliby się tylko przeciwko czemuś (większość skutecznych manifestacji w ostatnich dwóch latach była wyraźnym, punktowym głosem sprzeciwu), ale zarazem chcąc nie chcąc podpisaliby się za kimś. Tymczasem opowiadanie się za tymi, którzy doprowadzili ich w to miejsce, byłoby zgniłym kompromisem z pokoleniem rodziców. A opowiadanie się za tymi, których u władzy – a czasem nawet w sejmie – jeszcze nie było, jest odbierane przez tychże rodziców nie tyle z niechęcią, co z politowaniem: To nie jest POWAŻNA opcja, To będzie twój kolejny ZMARNOWANY głos. I tak dalej. To samo, co pchało starych do tego, by sobie nie wyobrażać pomyłek wychowawczych, pcha ich do odmawiania młodym prawa do błędu. Szczytem wszystkiego jest wymaganie od młodych zaangażowania, gdy się zarazem samemu najzdolniejsze ze swoich dzieci wypychało do robienia kariery za granicą, samemu dobrze pamiętając z dawnej epoki, że wybór kariery za granicą wysoce podwyższa szanse na karierę jako taką. I robi się z tego błędne koło.
Jeśli już mamy pokolenie, które myśli tylko o sobie, jak pisze Daniel Passent, to jest to pokolenie wychowane przez aktualnie je krytykujących, w ukształtowanym przez nich klimacie. Dlatego bardzo się cieszę, że tę rzeczywistość tak dobrze i wielowymiarowo opowiada na naszych łamach tekst Agnieszki Sowy Młodzi, o co chodzi? Prawdę mówiąc, aż podskoczyłem z radości, że nie drukujemy w tym miejscu tekstu publicystycznego o tym, że gdzie się podziali ci młodzi pełni werwy, nawiązujący do bohaterskich wzorców. Bo odpowiedź jest prosta: ci młodzi pełni werwy nawiązujący do bohaterskich wzorców, którym dokładnie pół mózgu wypełnia werwa, a drugą połowę ładowane łopatą bohaterskie wzorce, idą oczyszczać naród z uchodźców odpowiedzialnych za „choroby dawno niewidziane” i z „sodomitów”. To jest armia, która nie potrafi myśleć indywidualnie, tylko zbiorowo – łatwo ją rozpoznać już w mediach społecznościowych, bo operuje charakterystycznym „my” i „wy” – ale za to jest wymarzonym mięsem armatnim manifestacji wszelkiego rodzaju. Jeszcze o nich usłyszymy. Reszta ma wątpliwości, co ja szanuję. Choć, jak każdy, mam w tym szacunku swoje granice.
Pomyślałem sobie, że płyta re:member Ólafura Arnaldsa jest idealnym odzwierciedleniem tego, jak starzy chcieliby, żeby młodzi wyglądali i się zachowywali, żeby ich później za to skrytykować. Elegancja, subtelność, a nawet wyrafinowanie, którego w życiu sami nie mieli. Estetyka, która jest już niebezpiecznie bliska dodawaniu bromu do jedzenia, byle tylko pociecha nie chciała za bardzo figlować i zanadto nie przeszkadzała rodzicom w zmienianiu świata. Od strony konstrukcji: prościutkie, minimalistyczne motywy podbite równie prostackimi arpeggiami (Arnalds oprócz kameralnego składu smyczków wykorzystuje elektronikę i dwa sterowane automatycznie fortepiany – pianole), w których głównym kompozytorskim zabiegiem jest kręcenie gałką. Jest w tym jakieś mistrzostwo i perfekcja, ale materią bywa przeciętniactwo, czego nie będę bronić.
Arnalds okresu re:member to ciąg dalszy pewnego procesu, który już kilka lat temu (dla mnie takim kubłem zimnej wody był jego chopinowski projekt na Sacrum Profanum w roku 2015) osunął się w rejony ckliwości uszytej pod kątem mas. Anna Meredith czy Max Richter przetwarzający Vivaldiego (skądinąd bez tragedii w pierwszym przypadku, w drugim nawet błyskotliwie) to artystyczni ryzykanci. Utwór tytułowy z nowej płyty Islandczyka – wyobraźcie sobie, że to kompozycja muzyki współczesnej, która ma 2,5 mln odtworzeń na Spotify, sukces Góreckiego przy tym blednie – daje nadzieję na niezmącone niczym, plumkające piękno, ale osuwa się w dość irytującą podróbę linii melodycznych Sufjana Stevensa. Undir to dokładnie ten sam schemat co dynamiczne chwyty U2 z okresu The Joshua Tree. Partial jest pociągającym kiczem. Nie ma w nim patentu, pomysłu – ta wersja dosłodzonego romantycznie minimalizmu nie uwzględnia takiego koncepcyjnego myślenia – a temat ulatuje z głowy błyskawicznie, tyle że jest to dalej bardzo dobrze, perfekcyjnie wręcz zrobione. Rodzice posłuchają z dziećmi, rozmowy ucichną i nikt z tego nie wyjdzie bogatszy o cokolwiek.
No, dobrze, jest tu jedna koncepcja: Arnalds idealnie potrafi się żywić nostalgią w jej najbardziej ckliwej postaci, a nostalgia to nurt w kulturze dominujący. Dlatego Momentary to potencjalny wyciskacz łez. Dlatego ten stukot mechaniki fortepianowej w Saman nawet mnie rozbraja, choć jest to grubymi nićmi szyte. Taka Amelia, niczego nie ujmując Francuzom, którzy ją zszyli pod wymiar publiki, mocno przy tym wyprzedzając emocje epoki.
Oceniam Arnaldsa, nie jego odbiorców. Dwa zapowiadane polskie koncerty się sprzedają, starzy wybudowali młodym więcej filharmonii niż kiedykolwiek sami widzieli, jest gdzie grać. Płyta też będzie się cieszyć zainteresowaniem. Po raz pierwszy czy drugi słuchany, Arnalds może być odkryciem. Mnie już od tego odrzuca, choć jest sens jeszcze o islandzkim kompozytorze-milenialsie pisać, bo coś mówi o współczesności. Nie chcę już wracać do tego, co pisał Alex Ross o kompozycji współczesnej, bo o tym było w piątek. Mam za to podejrzenia, że Arnalds jest niezłą ilustracją tego problemu, o którym aktualnie dyskutują publicyści i zwykli Polacy – lepszą chyba niż Netflix i sojowa latte. Bo trudniej się po czymś takim ocknąć i wyjść na ulice, żeby stawić czoła rzeczywistości. Zostaliśmy uwięzieni w pięknie i perfekcyjnie zbudowanej katastrofie jak jakieś owady w bursztynie.
ÓLAFUR ARNALDS re:member, Decca 2018, 5/10