Muzułmański rock pomaga na miejscu
Timothy Leary mówił o rock’n’rollu jako o kanale komunikacji, który był kluczowy, by roznieść po świecie ducha zmian. Trudno dziś niestety wskazać zachodnich rock’n’rollowców, którzy mieliby jeszcze jakąś ciekawą nową myśl do przekazania. Funkcję przejęły pewnie inne gatunki. Ale coraz szerzej wchodząca do nas rockowa muzyka afrykańska coś jednak mówi: jest czymś w rodzaju kulturowej fali, która oswaja nas z tym, co się zaczęło. Czyli z gigantyczną wędrówką ludów. Muzułmański rock z Afryki nie przyciąga może europejskiej publiki na tyle, by rzuciła się do masowych wędrówek po tym kontynencie, ale – jak to mawia nasz rząd – pomaga na miejscu. Przyjeżdża i oswaja z obcą kulturą, w której miejsce Bono śpiewającego o Bogu zajmuje np. Iyad Moussa Ben Abderahmane wspominający tu i ówdzie imię Yalla, Allaha. Według wszelkich muzycznych standardów są konkurencyjni wobec zachodniej rockowej fali, czego dowodzą choćby dwie nowe premiery.
Z algierską – ale właściwie tuareską, bo tu chodzi bardziej o grupę etniczną niż kraj – grupą Imarhan prowadzoną przez wymienionego przed chwilą muzyka, jest dość prosto. Są kolejną generacją zjawiska, które spopularyzowali u nas Tinariwen, czyli pustynnego bluesa. Z jednej strony wyglądają może nieco bardziej po europejsku, z drugiej – posługują się unowocześnioną formułą tego, co na miejscu, w Afryce nazwano najogólniej terminem tishoumaren. Czyli są najnowszą falą pewnej prastarej fali, odnoszącą się bardziej do rocka przełomu lat 80. i 70. niż do Santany, jak Tinariwen. Owszem, sola gitarowe pachną czasem Woodstockiem i epoką Leary’ego, ale w ciętych akordach Ehad Wa Dagh nietrudno usłyszeć skoncentrowaną energię nowej fali. W Tumast wchodzą śmiało w krzyżówkę disco i rocka – pewnie tylko ta egzotyka ciągle odwraca naszą uwagę.
Dużo się zmienia, gdy przestajemy na afrykańskich wykonawców patrzeć jako na egzotykę. Usłyszymy – do czego coraz mocniej tamtejsza muzyka nas przekonuje – nurty pozostające bliżej tradycji ludowej, ale zmieniające się tak samo jak na Zachodzie. Unowocześniające produkcję, ale zarazem traktujące swoją misję poważnie, bez postmodernistycznego dystansu, choć i bez stadionowego zadęcia. Bo tam nie wstydzą się jeszcze rock’n’rolla. A przy tym opierające się na porządnym wykonawczym rzemiośle. Wykorzystujące synkopowane rytmy i budujące długie melodyczne frazy bez strachu, że ktoś wyśmieje ich tradycjonalizm. A zarazem pod wieloma względami lepsze od „naszych”. Bo problem polega na tym, że Tahar Khaldi z Imarhan jest zapewne lepszym basistą niż większość zachodnich gwiazd nowej fali (tezę o prymacie afrykańskich basistów próbowałem już gdzieś na tym blogu lansować), a cały zespół, niedawno nagrany do filmu Vincenta Moona (światową premierę zapowiadano jeszcze na luty – poniżej urywek), robi niesamowite wrażenie zgraniem i płynącą pustynną rytmiką.
O ile grupa Imarhan to produkcja globalna – algierscy muzycy nagrywają w Paryżu, a wydaje ich berliński City Slang – to formacja Tal National z Nigru załatwia wszystko, poza finalnym miksem i publikacją albumów (USA) we własnym zakresie. I pozostaje bardzo znana w swoim kraju, jednym z najbiedniejszych na świecie. Dzięki pomocy rockmana i producenta Jamiego Cartera z Chicago, ściągniętego do pomocy przy sesji nagraniowej, znaleźli się nagle w katalogu amerykańskiego Fat Cata i są dla mnie w tej chwili chyba najbardziej zadziwiającym przykładem współczesnego afrykańskiego zespołu rockowego. Z jednej strony nawiązują obszernym, maksymalnie 16-osobowym składem do tradycji orkiestr afrykańskich z lat 70. Wszystkiego wydaje się tu za dużo: sześciu wokalistów, trzy perkusje (a do tego jeszcze kalanga, czyli gadający bęben), trzy gitary i dwie gitary basowe… Tymczasem muzyka Tal National uderza klarownością, precyzją i tendencją do łączenia stylów afrykańskich, dla których Niger mógł być przez lata przekaźnikiem: bluesa z Sahary (na nowej płycie reprezentuje go choćby utwór Akokass), brzmień w stylu Highlife z położonej na wybrzeżu Ghany i Burkina Faso, ale też nigeryjskiego nurtu Fuji dobrze wiążącego się z dominującym w Nigrze islamem. Bo również członkowie Tal National należą do tych rockmanów, którzy świętują w Ramadanie i nie piją alkoholu.
Przede wszystkim jednak trzecia już dostępna na Zachodzie płyta Tal National Tantabara pokazuje grupę, która z powodzeniem może konkurować w budowaniu zapętlanych gitarowych fraz z formacją Battles i całym zjawiskiem math rocka (Entente, także znakomite Pama), która odnalazłaby się w stylistyce King Crimson we wcieleniu z lat 80. (Trankil), która wreszcie buduje wspaniale polirytmiczne sekwencje w metrum 12/8, a wreszcie w swoich inspiracjach latynoamerykańskich przypomina o całej fali wpływów przywiezionych do Afryki kilkadziesiąt lat temu. To w porównaniu z Imarhan muzyka może dość krzykliwa, pełna temperamentu, ale też mniej monotonna i ciekawsza formalnie. Przede wszystkim jednak – inna. A im więcej różnych stylistyk z Afryki do nas dociera, tym bardziej jesteśmy w stanie postrzegać ją jako różnorodną mozaikę kultur, patrzeć bardziej indywidualnie niż zbiorowo. To ta forma pomocy na miejscu.
Dziś z okazji 81-lecia radiowej Dwójki o 22.00 na antenie koncert ze Studia im. W. Lutosławskiego. Orkiestra pod kierunkiem Huberta Zemlera (z m.in. Marcinem Maseckim i Wacławem Zimplem w składzie) zagra In C Terry’ego Rileya w wyjątkowej wersji. A później wspólnie z red. JH będziemy do późnej nocy grać afrykańskie szlagiery. Na fragmenty tych płyt znajdzie się miejsce na pewno.
IMARHAN Temet, City Slang 2018, 7/10
TAL NATIONAL Tantabara, FatCat 2018, 8/10