20 lat temu o tej porze (październik 1991)
Po raz kolejny uświadomiłem sobie, że nie można pisać bloga na zapas. Duża część poniższej notki powstała jeszcze w piątek, tymczasem dziś dowiedziałem się o śmierci jednego z jej bohaterów. Nie żyje Jerzy Rzewuski, dziennikarz muzyczny, kluczowa postać dla obrazu sceny alternatywnej, jaki tworzyli sobie Polacy w latach 80., krytyk o bardzo szerokich horyzontach, wieloletni pracownik Polskiej Agencji Prasowej, znany ostatnio także z publikacji na tematy inne niż muzyka (choćby na łamach „Wprost”) oraz regularnie pisujący dla Onetu, który to portal pożegnał go dłuższym tekstem. Jeden z dosłownie kilku, którzy w kompetentny sposób pisali u nas od samego początku o zjawisku nowej fali, którzy znali się dobrze na scenie punkowej. Jerzy A. Rzewuski – tak powinienem był napisać, bo podpisywał się w ten sposób pod setkami artykułów, które miałem przyjemność czytać przez lata. Dalej jeszcze trochę na ten temat, bo wchodzimy w tę nieco przeterminowaną notkę.
Każdy ma jakąś specjalizację. Jak powszechnie wiadomo, Mariusz Herma robi co jakiś czas ciekawe przeglądy prasy bieżącej, a ja sobie pomyślałem, że przegląd starej prasy muzycznej byłby pewną niezagospodarowaną niszą. W „Mojo” jest rubryka „Time Machine”, w „Machinie” kiedyś opowiadaliśmy (jeszcze w latach 90.) o doniesieniach sprzed bodaj właśnie 20 lat. To już czas, kiedy przewala się przez świat całe pokolenie, a to, co świeże i bieżące, zamienia się w historię. Z kolei to, co sztampowe i obciachowe, zaczyna mieć smak odkrycia – choćby z pogranicza archeologii. No dobra, wymieniłem dość powodów, żeby przed samym sobą uzasadnić potrzebę istnienia takiej rubryki. Wam musi to uzasadnić jej zawartość.
Tak naprawdę zainspirowała mnie wymiana komentarzy pod jednym z ostatnich wpisów, kiedy spieraliśmy się, czy „Magazyn Muzyczny” pisał o R.E.M., czy jednak nie. W czasie krótkiej wizyty na strychu nie znalazłem dowodów rzeczowych w tej sprawie, natomiast wróciłem z naręczem pierwszych numerów „Tylko Rocka”, pisma, które obchodzi właśnie 20-lecie istnienia (gratulacje) i którego powstanie we wrześniu 1991 oznaczało – jakkolwiek by na to spojrzeć – nową erę w dziejach profesjonalnej prasy muzycznej w Polsce. Ten wrześniowy numer jest zresztą dość ciekawy – pełen autorskich rubryk, aż roi się od tekstów, które w istocie są felietonami, autorskimi impresjami na różne tematy – ówczesny „TR” jest w pewnym sensie takim zestawem comiesięcznych blogów. Ale żeby było po bożemu, dziś wezmę na warsztat numer październikowy.
Jak pewnie pamięta część Czytelników tego bloga, „TR” w pierwszych miesiącach działalności zakreślał swoje pole zainteresowań, obficie opisując rockowy kanon, zarówno polski, jak i światowy. Stąd 20 stron o Led Zeppelin (w numerze startowym z września było o Genesis), no i podrubryka „Kanon” w dziale recenzji – tym razem teksty o Klausie Mitffochu i The Velvet Underground. Pomińmy oczywistości, bo najciekawsze rzeczy kryją się po kątach gęsto zadrukowanych szpalt.
I tak parę dni temu w tramwaju nie mogłem się odkleić od rubryki Świeży Krem, w której mamy krótki kwestionariuszowy wywiad z Janem Pospieszalskim (wówczas w Voo Voo):
Najlepszy ubaw: Jednym nieprzerwanym ubawem jest przebywanie z Jurkiem Owsiakiem… Na urodziny mojej zony przysłał około 50 kartek pocztowych, wykonanych własnoręcznie (…)
Przyszłość rocka: Nie ma chyba nikogo, kto by potrafił powiedzieć coś autorytatywnie na ten temat. Dla mnie wspaniała jest (i napawająca optymizmem) ta wielość stylów, to wzajemne przenikanie… I ta otwartość na różne wpływy, która dobrze rokuje. Dostrzegam to samo także wśród odbiorców. Ludzie odchodzą od ortodoksji… To jest szczególnie fajne w Polsce, która zawsze była taka prowincjonalna, z klapkami na oczach…”
Odchodzą od ortodoksji… Hm, gdyby to przenieść na pole poglądów pozamuzycznych, można by jakiś refren piosenki biograficznej z tego stworzyć.
W rubryce „Dowód osobisty” Wiesław Królikowski zauważa (po lekturze „Gazety Wyborczej”), że „Bielecki to pierwszy polski premier, który jest w wieku Kory i który wie, kim jest Kora”. W wywiadzie dla „GW” premier III RP miał ponoć opowiedzieć, że zdarza mu się przed zaśnięciem słuchać Erica Claptona i Dire Straits. Nie chcę być złośliwy, ale rocka w takiej wersji to chyba prawie każdemu zdarzyło się słuchać przed zaśnięciem. I to często niezamierzonym.
Za to na stronie 60. – olśnienie. Nie było jeszcze festiwalu Sonisphere, a w Polsce się już zmaterializował i zmieniał umysły. Pod tytułem „Porażenie” Igor Stefanowicz recenzuje imprezę Monsters Of Rock 1991, na której w Chorzowie zagrali AC/DC, Metallica i Queensryche. I jak zwykle najciekawsze są z dzisiejszej perspektywy wrażenia okołomuzyczne: „Moja uwagę zwróciła obecność na trybunach Marka Kościkiewicza. Namierzyłem też Banana z Armii, podobno był przedstawiciel Sex Bomby”. No, skoro był przedstawiciel Sex Bomby, to mogli zacząć.
Ciekawym rewersem materiału o Led Zeppelin jest tekst o scenie manchesterskiej, autorstwa wspierającego wówczas mocno ekipę „TR” Jerzego Rzewuskiego (poprzednio pisał w „Magazynie Muzycznym”, skąd przywędrował rdzeń redaktorów do tej nowej gazety). Jest duży artykuł o korzeniach sceny i cykl sylwetek: The Stone Roses, Happy Mondays i Inspiral Carpets. Do tego – wśród dużych materiałów – sporo o 4 AD (This Mortal Coil, Throwing Muses) i wywiad z Korą, która wymienia swoje ulubione filmy: „Miasteczko Twin Peaks”, „Tańczący z wilkami”, „O dwóch takich, co ukradli księżyc” i „Król Maciuś”. O tych dwóch ostatnich mówi: „Powinny być puszczane znacznie częściej, bo są cudne, bardzo mądre i dobrze zrobione”. A o Roxette: „To taka lepsza ABBA”. Bez komentarza.
Wspomniany już – i nieodżałowany – Rzewuski w wąziutkich szpaltkach opowiada o Slowdive i o wytwórni Amphetamine Reptile, która promowała właśnie swoich nowych podopiecznych – zespół Helmet, o którym – jak przytacza Rzewuski – krytycy już piszą jako o zagrożeniu dla Mudhoney czy Nirvany. Na recenzję tej ostatniej w polskim magazynie rockowym trzeba było jeszcze poczekać – w październikowym „TR” na jej temat nie poczytamy, czas dotarcia nowych albumów nad Wisłę był wówczas zupełnie inny, dużo dłuższy.
W recenzjach ocenę najwyższą (5/5) dostał zbiór „Greatest Hits” The Stranglers. Najniższą (1/5) – zestaw remiksów Talk Talk „History Revisited”. Redakcja pozostaje tolerancyjna dla Metalliki, przyznając „czarnemu albumowi” („Sprawdził się pomysł zatrudnienia Boba Rocka, lecz nie życzyłbym sobie, by Metallica poszła dalej w tym kierunku” – pisze Grzegorz Kalinowski) 4 i pół gwiazdki. Współczesna krytyka muzyczna wolałaby jednak pewnie popolemizować z tezą artykułu Jana Paluchowskiego o grupie Van Halen, który puentuje zdanie „Można postawić ten album [„For Unlawful Carnal Knowledge” – przyp. bch] obok ‚Van Halen’ i ‚1984’ jako jedną z kwintesencji tego, co ciekawe we współczesnej muzyce rockowej”. Przypomnę może tym wszystkim, którzy zapomnieli: mowa o roku 1991.
Hitem pierwszych numerów „TR” w kategorii „nostalgia” jest jednak dla mnie kończąca pismo rubryka „Techniczna ekstaza”. Tym razem Andrzej Jasik radzi, jak wybierać kasety magnetofonowe i wideo. Rozprawia się też z popularnym mitem mówiącym o tym, że „Taśmy metaliczne są najlepsze, chromowe – gorsze, a żelazowe – najgorsze”. Na koniec lista kaset najgorszych i najlepszych, przy której zapłacze niejeden kolekcjoner muzyki z roku 1991. Bo kolekcjonowanie polegało wówczas na przegrywaniu kompaktów na najlepszą możliwą taśmę.
Ciąg dalszy nastąpi. A do retroprzeglądu prasy dołączam retropłytę, której nie poznałbym, gdyby nie „Retromania” Simona Reynoldsa. Kiedy zaczyna się tam opowieść o historii stylizacji retro w muzyce pop, natychmiast pada nazwa Flamin’ Groovies. Dotąd znałem tę formację z pojedynczych kawałków jako pre-prekursorów punka. Reynolds skłonił mnie do zakupu całej płyty „Shake Some Action”, jednego z późniejszych wydawnictw FG i do kompletnego przewartościowania pojęcia „retro”. Ci ludzie grali w San Francisco muzykę tęskniącą za utraconym brzmieniem lat 60. jeszcze na bieżąco w latach 60. To niesamowite, jeśli przełożyć rzecz na bieżące realia – Beatlesi, Stonesi czy Beach Boys jeszcze działali, ale Flamin’ Groovies byli zniechęceni kierunkiem, w którym zaczęli podążać i wrócili do źródeł sprzed zaledwie kilku lat. A potem im tak zostało. Z dzisiejszej perspektywy są prawie tak samo odlegli jak tamte zespoły, więc nigdy nie myślałem o ich muzyce w sposób taki, jaki wyłożył Reynolds. A przy okazji – co za kapitana płyta.
FLAMIN’ GROOVIES „Shake Some Action”
Sire 1976
8/10
Trzeba posłuchać: Trwa tylko 36 minut, a po doskonałym utworze tytułowym (ten zasługuje na 10/10) z rozpędu przesłuchać można by było i więcej.
Komentarze
nooo, mam stare TR w domu, muszę przejrzeć. ja najmilej wspominam artykuły Leśniewskiego o vinylowych rarytasach kapel z lat 60/70. ciekawe to czasy były, TR czytałem od deski do deski po kilka razy. przeczytanych gazet się nie wyrzucało tylko wracało sie do tego jeszcze przez kilka lat. nie wyobrażam sobie czegoś takiego dzisiaj
hehe gdzieś jeszce leży „bardzo zużyty” ten numer TR w jakiejś półce
BTW Igora Stefanowicza – gdzie się podział ten przesympatyczny Redaktor
Czad Kommando na tvp1 – remember, anybody?
a 2 nr TR to jeden z moich ulubionych (z łezką wspominam też nr 50, w którym chyba po rza pierwszy „pokazał się” Piotr Kaczkowski … na zdjeciu z lat 60.
aaa i jeszcze Pan Redaktor Rzewuski
To dzięki jego wkładowi we wkładkę o the cure pokochałem ich jeszcze bardziej
bardzo, bardzo dobra robota dziennikarska
R. I. P.
Co do redaktora Rzewuskiego to był jeden z nielicznych dziennikarzy epoki „papierowej”, którego artykuły czy horyzonty muzyczne fascynowały mnie.
Ja chyba wybiorę się do piwnicy by zeskanować kilka w ramach przypomnienia. Byłby to zarazem pretekst do kolejnego odcinka przeglądu starej prasy muzycznej. Czekam na wspomnienia o pozostałych [MM, Non Stop,Brum,Outside itd.]
Jerzy Rzewuski to najlepszy redaktor muzyczny w Polsce. Jego publikacje w Magazynie Muzycznym (zaznaczam, że to było jeszcze w lat 80) o Sonic Youth, Nick Cave czy artykuł „Hałaśliwa Ameryka” (chyba taki był tytuł) o Killdozer, The Jesus Lizard, Rollins Band to rzeczy ponadczasowe.
Nikt tak nie potrafił w recenzjach muzycznych nawiązywać do literatury i filmu, a zjawiska muzyczne przedstawiać w aspekcie społeczno-politycznym. Klasa sama w sobie.
„Wspomniany już – i nieodżałowany – Rzewuski w wąziutkich szpaltkach opowiada o Slowdive i o wytwórni Amphetamine Reptile, która promowała właśnie swoich nowych podopiecznych – zespół Helmet, o którym – jak przytacza Rzewuski – krytycy już piszą jako o zagrożeniu dla Mudhoney czy Nirvany. Na recenzję tej ostatniej w polskim magazynie rockowym trzeba było jeszcze poczekać – w październikowym „TR” na jej temat nie poczytamy, czas dotarcia nowych albumów nad Wisłę był wówczas zupełnie inny, dużo dłuższy.”
Pamiętam, że pierwszy raz o Nirvanie przeczytałem w magazynie „Rock’N’Roll”. To był przeglądowy artykuł bodajże Grzegorza Brzozowicza o wytwórni Sub Pop i scenie Seattle. Artykuł red. Rzewuskiego musiał być więc jednak późniejszy (pewnie coś ok. pół roku), bo „Tylko Rock” zaczął się ukazywać już po zamknięciu „Rock’N’Rolla”.
A Jerzego Rzewuskiego to wspominam z publikacji w „Magazynie Muzycznym”, który kupowałem równolegle z „Non Stopem”, jeszcze w podstawówkowych czasach. Mam jeszcze trochę numerów – sfatygowanych, bo czytałem po kilka razy, a drukowali to na marnym papierze. Kilka lat temu sentymentalnie wróciłem do nich i oprócz artykułów (czy jak to nazwać) J. Rzewuskiego niewiele już potrafiłem znaleźć ciekawego dla siebie. Strasznie ten czas leci.
..z jakim przejęciem czekało się na kolejny Non Stop w kiosku, szykowało kasety na nagranie Całego Tego Rocku Wiernika, szukało starych Jazz-ów w których Rzewuski pisał o punku i nowej fali … prehistoria 🙂
@ rat
To dopiero były czasy. W schyłkowym okresie Non Stopu nigdy nie było wiadomo, kiedy nowy numer będzie w kiosku i trzeba było sprawdzać, a opóźnienie było chyba dwumiesięczne, tak, że nr wrześniowy kupowało się w listopadzie. No i ta inflacja. Na przestrzeni kilku miesięcy 1989 r. cena wzrastała od bodaj 180 zł do 2400 zł (podaję z pamięci). Każdy kolejny numer miał inną cenę. Niezła pamiątka czasów.
Wielka szkoda, że Jerzy Rzewuski nic więcej nie napisze… W tamtych (a tym bardziej – obecnych!!!) latach był to bastion rasowego, inteligentnego, wysmakowanego – po prostu : prawdziwego – dziennikarstwa muzycznego… Z nostalgią wracam do „Magazynów Muzycznych”, które kolekcjonowałem jako dziecię z podstawówki i pierwszych numerów „Tylko Rocka”, które kupowałem jako wczesny licealista… Już wtedy z ciekawością czytałem teksty Rzewuskiego, choć z oczywistych względów sfera jego zainteresowań była dla mnie nieco niedostępna. Doceniłem je w pełni po latach jako dojrzały słuchacz, bo wciąż mam wszystkie numery tych pism.
I miałbym sobie za złe, gdybym tego dziś nie napisał!!!
Z artykułami i recenzjami pana Jurka Rzewuskiego po raz pierwszy zetknąłem się chyba w końcu 85 roku kiedy byłem w 7 klasie szkoły podstawowej.Wtedy moja wiedza na temat muzyki i kultury była mała więc z tym większą fascynacją je pochłaniałem nawet jeśli nie rozumiałem ich do końca.Do wielu z nich wracałem wiele razy,kierowałem się nimi gdy szukałem czegoś w muzyce.Pan Jerzy miał swój niepowtarzalny styl i w barwny sposób potrafił pisać o muzyce,artystach,kulturze.Dla wielu osób był mistrzem.
Bardzo przykra wiadomość 🙁
Za kilka tygodni odwiedzę rodziców i ich strych. Pan Redaktor wjechał mi na ambicję 🙂
Od kilku lat zabieram się do uporządkowania zalegających czasopism, wreszcie ktoś mnie do tego zmusi!
Pozdrawiam!
Jerzy A. Rzewuski był najlepszym dziennikarzem muzycznym w Polsce. Miał swoje zdanie i potrafił uzasadnić tezy, które wysnuwał. Można było się nie zgadzać z tym, ale było to o wiele ciekawsze niż pisanina wszystkich tych dziennikarzyn wzorujących się na NME lub innych tytułach, bezwiednie tłumaczących peany na cześć chwilowych gwiazdek. Rzewuski miał nosa i zmysł. Dziś jego artykuły to kopalnia wiedzy.